Poprzednie częściCzarnodia (cz. I.)

Czarnodia (cz. VII- OSTATNIA)

VIII. STANY FINALNE

 

Stoję, choć nie powinienem. W tak wielkim rozedrganiu i rozkołysaniu, gdy każda część składowa organizmu chwieje się w przeciwnym kierunku, utrzymywanie pionu jest średnio rozsądne.

Jasno, choć oko wyko, do tego — zaduch. Skwarna atmosfera solnej pustyni. Ciężko się zorientować w czasoprzestrzeni, gdy jest się rozmytym i roztartym, niczym słowo napisane na tablicy i potraktowane gąbką.

Mentalica zeskoczyła z kolan Grembacha, by się przytulić — to ostatnie, co pamiętam. Zaraz potem przyszło wielkie NICO, nadciągnęła biel. Seks? Na pewno jakiś był, z tym, że raczej nie cielesny. Połączyliśmy nasze ciała astralne, jedna dusza wplunęła się w drugą, kulka energii trysnęła w podobna sobie, tyle, że większą.

Było nam ze sobą zniewalająco dobrze, bachicznie. Choć nie jestem w stanie podać szczegółów tego dwuosobowego orgieciska — wiem, że dostąpiliśmy podczas niego najpełniejszej formy współistnienia, zaspokojenia… A, po co starać się to opisać przy pomocy małych i śmiesznie nieprzystających, karykaturalnie drobnych słów? Po prostu nie jest się w stanie tego zrobić.

Dobra: był ocean, energia, prąd i drgawki, teraz jest gorąc i książki, ja pośród obcych twarzy. Mgła rzednie i wyłaniają się z niej młodzi ludzie. Są ubrani na czarno i spoceni, jakby właśnie wrócili ze sprzątania stajni, chlewni, wielkopowierzchniowych kurników Augiasza. Cuchną potem, papierochami, wali od nich make-upem, lepią się, uszminkowańcy płci obojga. Tłum uagrafkowanych dzieciaków w pełnym makijażu, irokeziści i piercingowcy, dźwigacze tatuaży i setek naszywek, nastolatki w porwanych do cna szortach, dżinsach i ramoneskach. Dziesiątki wisiorków, rzemyków, bransoletek, korali. W dłoniach — smartfony i grube książki.

— PoBiDlaN! PoBiDlaN! — skandują niemal wszyscy, zaczynając drzeć tomiszcza. Pękają okładki, dziesiątki stron lecą w strzępy.

Orientuję się, że jestem pośród koncertowiczów, w samym sercu tłumu. Ściemniło się, zapadł zmierzch. Diabli wiedzą, od jak dawna tu jestem i, przede wszystkim, w jakim stanie świadomości tu trafiłem, jak zachowywałem się jeszcze przed kwadransem, będąc pod działaniem głębokiej hipnozy Najprawdopodobniej przyszedłem kompletnie bezwolny i sterowalny, przypominający wielką lalkę. Pierdzielona Kasja, kto wie, czy nie parająca się voo-doo, mogła i może zrobić z takim rozgotowańcem dosłownie wszystko, choćby i skłonić (zmusić!) do odebrania sobie życia w najbardziej groteskowy sposób. Człowiek-glut bez bez cienia własnej woli jest w stanie wbić sobie w głowę pół kilo pięciocalowych gwoździ, przesadzić w zoo ogrodzenie i wskoczyć na wybieg lwów czy tygrysów, wypić ług, kwas, czy wlać se do tyłka litrową butelkę czystego spirytusu.

Pół biedy zatem, że jedynie mnie wykorzystała seksualnie (czego w zasadzie nawet nie pamiętam!)… Zresztą sam tego chciałem, trzeba przyznać — jest ładna, a ja od wieków się z żadna nie ru…

— Po-Bo-Dla-N! — skanduje dzieciarstwo drąc książki. Łapię, o co chodzi. Narcoz Nieożwir, czy jaką tam mam ksywę wokalista Flaków Równoległych, parę miesięcy temu rozpoczął akcję PoBiDlaN — Podrzyj Biblię Dla Nergala. W ramach solidaryzowania się z Adamem Darskim z Behemotha, któremu sąd kolejny już raz dopierdzielił wyrok ograniczenia wolności plus wykonywania prac społecznych za notoryczne, rytualne niszczenie podczas koncertów świętej księgi chrześcijaństwa — on, jego fani, fani Behemotha, metale, niemetale, półmetale, ćwierćmetale jak i wszyscy, którym z Kościołem nie po drodze, zaczęli publikować w siedzi zdjęcia i filmiki, na których robią to, co Nergal: drą Pismo Święte. Aby przeciwstawić się prawicowo-katolickiemu zamordyzmowi i tłamszeniu wolności wypowiedzi i ekspresji artystycznej, za jakie uważają karanie piosenkarza wykonującego stały element show, narażając się na sprawy sądowe, grzywny, czy nawet kary pierdla w zawiasach, drą, bez zmiłowania.

Setki, jeśli nie tysiące młodych ludzi publikują na Facebooku, Instagramie i gdzie tylko się da, zdjęcia i filmiki z hasztagiem #pobidlan. Te, są oczywiście sukcesywnie usuwane przez algorytmy wraz z kontami prowolnościowych dzieciaków.

Walczą nastolatkowie, do akcji włączają się coraz starsze osoby. Nie brak, jak czytałęm na Onecie, nawet sześćdziesiecioletnich pryków, którzy przyłączają się do akcji publicznego manifestowania antychrześcijańskiej postawy. Nawet paru hiphopowców wzięło udział, jeden ultras-legionista, co już zakrawa na paradoks (kolo ze środowiska kibicowskiego i poparcie dla deathmetalowca-satanisty? Dooobre!).

PoBiDlaN jako najjaskrawszy przykład postępującej laicyzacji pokolenia alfa, tyleż prostacki, co cieszący mnie dowód masowego odklerzenia najmłodszych Polaków.

Sam oczywiście nie przyłączyłem się do akcji, nie tyle z konformizmu czy strachu przed ewentualna karą (podrzyj zbiór starożytnych bajek — a potem odpowiadaj jak za prawdziwe przestępstwo!), co z wygodnictwa i dojrzałości. Nie uśmiecha mi się być ciąganym po psiarniach, przesłuchiwanym, nie chcę dawać satysfakcji skazującemu mnie na choćby pół minuty prac społecznych, kato-talibskiemu sędziemu, nie mam najmniejszej ochoty zasrywać sobie kartoteki wyrokiem za coś, co w moim odczuciu nie jest i w żadnym normalnym kraju nie powinno być traktowane jako choćby wykroczenie.

Poza tym za stary jestem, by bawić się w tego typu gówniarskie, ostentacyjne prowokacje, walić głową w mur, usiłować przebić łepetyną ściany wybudowanego na planie krzyża, ogromnego więzienia. JEstem antyteistą, ale nie idiotą, wiec nie miałem i nie mam zamiaru zachowywać się jak ci tutaj, zapalczywcy.

— Królewiątka — do gazu! — drze się, ile ma pary w płucach, stojący na środku sceny kudłacz. Odkrzykuje mu rozemocjonowany tłum. W powietrzu fruwają strzępy Listów do Kolosan, Efezjan, Tesaloniczan, kawałki Genesis i Księgi Judyty.

— Na skrzydłach entropii zmierzamy w gęsty bezczas!

Rozglądam się uważnie. Ani śladu seledynowowłosej i jej przydupasa.

— Na skrzydłach kolonoskopii… — mruczę pod nosem celowo przeinaczając słowa piosenki.

Brawa, brawa! Suportujące gwiazdę wieczoru Flaki Równoległe schodzą ze sceny, by za moment rzekomo dać się uprosić i wrócić, by bisować.

— Nasz, fuckin' najnowszy numer — Borsucze pacholę! ryczy do mikrofonu Narcoz. Ledwie trzyma się na nogach, wygląda, jakby miał we krwi całą Tablicę Mendelejewa, czemu trudno się dziwić. Pseudonim zobowiązuje.

Za bębnami siada oklapły perkusista, ociekający potem klawiszowiec pomaga wejść basiście. W każdym przelewa się co najmniej dwa i pół promila.

— Zrodzonyś bezdżdżystej nocy, ty — posługacz byle zwierzęcia… — rozpoczyna Nieożwir. Fałszuje przy tym masakrycznie, co absolutnie nie przeszkadza odbiorcom. Smarkateria, wpatrzona jak w obrazek, powtarza za nim: „Rzuć we mnie polikliniką, zmaceruj karabin, służalcze zwierzę jest po to, by zabić, je zabić, zatracić, gołą ręką zabić! Bo rozbrojenie to wyzwolenie, to samostanowienie…”.

Rozbłyskują światła, scena zdaje się eksplodować. Znowu — ryk z gardeł, łomot braw.

Wraca mi dobre samopoczucie, odnajduję się we własnym ciele. Powoli schodzi obezwładniający czad.

Ze sceny spełzają Flaki Równoległe. Zapowiadacz w hawajskiej koszuli z krótkim rękawem wyczytuje ze smartfona listę sponsorów koncertu.

— Różany Kwiat, pierwszy w regionie bar LGBT-friendly, sklep muzyczny Hellvete, Hurtownia Armatury Sanitarnej Black Devil, lubelska kawiarnia Podpiekle, Firma Handlowo-Usługowa Kopyto, Hotel Lete Biała Podlaska…

Nadal nie widzę Kasjany. Musiała przybrać odmienną postać albo w inny sposób wtopić się w tłum. Głowę daję, że jest blisko, obserwuje mnie, nie spuszcza z oka...

— A teraz, nie przedłużając — ci, na których wszyscy, włącznie ze mną, tak bardzo czekamy! Królowie demonicznego metalu, czterokrotni laureaci Fryderyka w kategorii Album Roku, po raz pierwszy w tysiąc dziewięćset dziewięćdzie… — rozpoczyna kolejną wyliczankę prowadzący. Taksuję wzrokiem każdego małolata i małolatkę. Któreś z nich jest pancurką i Pawłem. Ukryli się, przyczaili, czekają na tąpnięcie.

Ja w zasadzie też, bo i co innego zostało? Uciekać? Choroba jasna wie, czy nie unieruchomili plastopędu albo czy go ktoś nie zwinął. Jestem prawie bez grosza przy dupsku, w chałupie — pewnie ojciec już zaczyna się rozkładać. Zamiast przyszłości mam czarny lej, sztolnię bez dna. Bajka mi się wżarła pod czaszkę, wszystko wokół zostało zainfekowane wirusem purenonsensowego oniryzmu — i ani śmiać się, ani płakać. Pozostaje tylko wyć z rozpaczy, przedsamobójczo, wyjść z tłumu, stanąć na uboczu i wywrzeszczeć z siebie toksyny. A potem pójść na stopa. I — do Białej Podlaskiej, na najbliższe tory, położyć skołowany łeb na szynach i czekać na pociąg-krajalnicę…

— ...ukazał się ich trzeci album Wołanie do jelit, na którym zaprezentowali piętnaście premierowych utworów Ich tekstami były przerobione na sposób rubaszny i absurdalny wiersze znamienitych polskich poetów: Wisławy Szymborskiej i Marcina Świetlickiego… — nie przestaje nawijać konferansjer. Jest późno, ciemno, a ten picuć-glancuś ciągle ma na pysku okulary przeciwsłoneczne. Istny podróżnik w czasie, pop-rockers, którego przywiało tu prosto z lat 80., z teledysku Vamos a la playa. Im dłużej ględzi, czyta skrót wikipedyjnego artykułu o Trensonie i jego kapeli, tym bardziej… piczeję, ścipiam się po prostu. Z minuty na minutę coraz bardziej czuję, że żaden ze mnie Marek Forpik, jestem i chyba zawsze byłem dobiegającą trzydziestki dziewczy… tfu — młodą kobietą. Moją, niegdyś całkiem uroczą buzię szpecą paskudne blizny, mam źle spasowana „szufladę” sztucznych, przednich zębów i trzecie „nozdrze”. Jestem Ela Klafyta, rencistka, eks-sprzedawczyni, to mnie skatował i okaleczył ten wariat Grembach.

Cały w nerwach oglądam dłonie. Damskie, kuźwa, na dodatek z pierścionkami na paluchach i tandetną bransoletka z plastiku na prawym nadgarstku. Lewy „zdobi” rachityczny i również badziewny zegarunio w fijołki. Ki diabeł?

Wiadomo — hipnoza malachitowej sadystki. Znowu zaczęła mnie dręczyć.

Zestrachany na maksa wkładam dłoń w spodnie. I majtki. Uff, przynajmniej tam wszystko zostało po staremu, nie zmuszliło mnie między nogami. Jak wisiał — tak wisi, stary, dobry chu...

— ...jego solowy album Zamaszyste gruzły ukaże się już w sierpniu. Nie przedłużając, powitajcie ich gorąco, przed wami, na tej scenie, Per-lin Tren-son i… Honorowi Dławcy Kiwi! — wykrzykuje wesołkowaty dupek. Publika — w ekstazie.

Wchodzą powoli i majestatycznie, rzucają groźne spojrzenia, robią hiperponure miny, szatańscy muzykanci. Każdy — w kowbojskim płaszczu i kapeluszu, z twarzą wypacykowaną na czarno-biało, jakby jednocześnie udawał członka Fields of the Nephilim i Mayhem. Heh, metalowcy z Dzikiego Zachodu, z tyczkowatym ćpunem na wokalu.

— Aveeeee! — odcharząkuje na powitanie księciunio ciemności, Michał Dzirot.

— Ave! — wrzeszczy dzieciarnia.

Kurde, ten cały Trenson przyszedł podpierając się czymś na kształt katany, długim i wąskim szabliskiem, więc jest nadzieja, że rzeczywiście spełni obietnicę i rozpruje sobie brzuch, stanie się to, na co chyba wszyscy czekamy.

Swoją drogą — wysokie standardy bezpieczeństwa, nie ma co: gość nie tyle grozi, ile bez cienia krępacji zapowiada, w necie, że popełni seppuku, nie obraca potem sprawy w żart, nie publikuje dementi, po czym teraz, jakby nigdy nic wnosi na scenę niebezpieczne narzędzie, ba — broń — i nikt nie reaguje?

Dwójka brodatych miśków z Ziemowit Security nie widzi problemu. W dobie globalnego terroryzmu, zagrożenia ze strony Rosji, ochroniarskie fajansy dały sobie wmówić, że to plastikowa atrapa, a nie autentyczna broń, uwierzyły na słowo zapiewajle gdy obiecał, że będzie grzeczny. Innej opcji nie widzę.

Pierwsza piosenka. Poznaję: Pianka do golenia Fukushimy, cover utworu punkowej kapeli Capia wóda. Oj, słuchało się tego w oryginale mając niewiele ponad dwadzieścia lat…

Wśród kindermetali — poruszenie. Tańczą, gibają się trzęsą piórami, jakby nagle zostali nakręceni, wprawieni w ruch. Co starsi — czekają w napięciu, nie w głowie im tany. Po co innego tu przyszli. Będzie harakiri, czy nie? Dojdzie do rozlewu krwi, czy blefował, Perlin, zrobił wszystkich w bambuko, jak ostatni naiwniacy łyknęliśmy bajeczkę o piosenkarzu-straceńcu, co w widowiskowy sposób chce się rozstać z życiem, przejść do historii jako pierwszy wokalista, który publicznie, na oczach tłumu, przed dzieciatkami nagrywających go telefonami dzieciaków otworzył sobie trzewia?

— Obserwuj dom ostrożnie chodząc po nim… — skrzeczy Michał Dzirot, przyszły (?) samobójca. Aż wstyd przyznać, ale pod wpływem jego szorstkiego głosu… sutki mi drętwieją, pod stanikiem — bo jak najbardziej, po raz pierwszy w życiu mam na sobie takie ustrojstwo jak biustonosz — czuję dwa kiełkujące hufnalątka, miękkie gwoździki. I promieniujące wzdłuż kręgosłupa dreszcze ekscytacji. Orgazm się zbliża? Raczej nie, bo fajfusię — miękkie i nieskore do zrywów, w jajach — kisnąca miazgałyga, żur i serwatka, w której niemrawo wiją się bezwitkowce z ciastoliny.

Riffy, aż bolą. Solówki wyrzępolone na rozstrojonej gitarze, poniewierające się w powietrzu, koślawe nuty.

Mój narząd słuchu zostaje zgwałcony, gust muzyczny — wydymany na wylot słownym kindybałem. Nie powiem — lubię metal, ale kurde — niech niech on będzie tworzony i grany przez choć minimalnie trzeźwych, trzymających się we względnym pionie ludzi! To tutaj to kakofonia dudniących i chrypiących strachów na wróble, którym słoma skisła w głowach. I ten ryk pieprzonego muzykanta z Bremy, wokal małpy z zapaleniem gardła, krojonej na żywca piłą do żelaza.

Nie znam piosenki, która jest obecnie wycharkiwana. Wyławiam poszczególne słowa, ale nie jestem w stanie doszukać się w nich sensu, to, co słyszę nie składa się w logiczną całość.

O, teraz refren, którego jeszcze bardziej nie rozumiem. Menopauzą do gwiazd? Medytacja wzdłuż gniazd? I co to w ogóle za tytuł dla utworu: Zamaszyste gruzły? Już głupiej się nie dało?

Fajny koncert, nie ma co: obie kapele składające się z zamroczonych lumpów, w jednym i drugim przypadku — dziawgothanie do mikrofonu. O tyle dobrze, że wstęp jest darmowy...

Co ja pieprzę! Zabiłem ojca, mało kogo, kuźwa, będzie interesować, czy zrobiłem to z pobudek altruistycznych, dostałem takiego przypływu synowskiej miłości, że aż, humanitarniutko i niemal bezboleśnie, udusiłem tata, czy zrobiłem to z chęci zysku albo w jakiejś furii. Dopierdzielą piętnastaka albo ćwiarę jak nic — a ja się tu cieszę jak ostatni cebulak, że nie musiałem wydawać parudziesięciu zeta na ewentualny bilet. Kretyńska przywyczka z czasów, kiedy prawie nie miałem kasy i musiałem się liczyć z każdym groszem. Czyli z całego życia, bo wiecznie klepałem biedę.

Jedynie teraz, gdy nie mam nic do stracenia, nie powinienem być oszczędny. Ale jak tu się, kurde, nagle stać szastającym forsą wyluzowańcem, gdy ma sie jedynie parę zeta przy dupie, a czas się kończy?

Gdybym nie uciekł przerażony tym co zrobiłem, dał sobie czas, ukrył zwłoki w piwnicy, zamrażarce czy zakopał, by nie rozkładały się tak na widoku, nie emitowały mega smrodu, co mogłoby wzbudzić podejrzenia sąsiadów, żebym, do choroby ciężkiej, miał choć parę dni na spieniężenie spichrza, stodoły… Wydzwoniłbym ekipę skupującą stare deski i bale, dogadalibyśmy się bez targowania, przystałbym na każdą zaproponowaną, nawet śmiesznie niską, niewspółmierną do wartości sprzedawanego materiału kwotę, byleby tylko zapłacili cośkolwiek…

Potem ożeniłbym maszyny, a choćby i na złom, opchnął siewnik, wruszałkę, pług, całą drobnicę jak leci, aby mieć choćby paręset złotych na chlanie, zabawę, ostatni melanż…

A tak? Zadziałałem impulsywnie, zbyt gwałtownie, bez przemyślenia, zamknąłem sobie niemal wszystkie furtki. Poza dwiema: albo na smutno pójść pierdzieć w pasiak i jako ojcobójca przeżywać piekło pod celą albo skończyć ze sobą…

Nie ma co, obie ewentualności — równie „fantastyczne”.

Chyba ze strachu, smutku, długotrwałego napięcia jakiego doświadczam, kompletnie nie obchodzi mnie, że, będąc pod działaniem hipnozy, odbieram siebie, znaczy... ciało... jako kobietę. Choć tyle dobrego, że przyczadzony mózg nie dał się wywieść w pole, oszukać, że nagle stałem się oszpeconą panią Elą.

Trudne do wytłumaczenia uczucie: niejako widzę "swoją" twarz, bez lusterka. Mam okropne szramy, przesadny makijaż, brwiska grube niczym kiszka pasztetowa, na włosach — niemodny balejaż.

— W Mariolcię Majajz byś mnie zmieniła, kretynko, albo w kogoś jeszcze fajniejszego, bym choć mógł się podotykać, pomacać za cyce. A tak — co mi z bycia pasztetem… — myślę w tłum. Wiem, że przekaz znajdzie właściwą adresatkę, doleci do Kasji.

— Antynomia klas samozwroootnyych! — chudeusz wychrzęszcza tytuł kolejnego utworu. Podnosi katanę, kieruje w stronę publiczności.

— Zgon na baterie, zgon na baterie — zaczyna śpiewać. Wtóruje mu gawiedź. Żenada, ostatnie chwile wolności, a może nawet i życia przychodzi mi spędzić na słuchaniu kompletnego badziewia, brudnego kowboja wycharkującego liryczny chłam.

— A teraz numer, który spędzi wam seks z powiek! Kastroteusz!

Zaczęła się kolejna już piosenka, koncert trwa w najlepsze i nic nie wskazuje na to, by miało dojść do wspomnianego samowypatroszenia. Perlin Trenson śpiewa (choć trudno to nazwać śpiewem), wywija orężem niczym Wołodyjowski i… tyle. Nie tylko mnie nachodzą wątpliwości, czy będzie, czy nastąpi…

— ad-ca! ...ad-ca! — skanduje tłum. Co? Owuladca? W sensie… taki mistrz kobiecego cyklu władający jajeczkowaniem jakiejś facetki?

Cholera, oni krzyczą Potwarca!

I leci następne arcydzieło muzyki rzępoleńczej, tym razem — instrumentalne. Dzieciaczki się kiwają, trzęsą szopami na głowach, gitarzyści — piłują struny. Dźwięki — jak z tartaku.

Nagle Michał Dzirut, księciunio mroku, unosi z namaszczeniem zakrzywiony, samurajski miecz, wbija sobie w burzuch i jednym sprawnym cięciem rozkraja się niemal na pół. Od koszuli odskakują trzy dolne guziki, tryska strużyna krwi.

— Ooooch! Wooooh! — niesie się echem przez tłum. W gardłach nastolatków zastyga krzyk.

— Chcieliście flaków — no to je macie! Kiszki w tomacie, kiszki w tomacie, grom! — krzyczy emfatycznie Trenson. Ze zdziwieniem orientuję się, że skubaniutki, popełniając harakiri, parafrazuje przedwojenny wiersz Gałczyńskiego! Skąd on w ogóle zna takie rzeczy, przecież to przepity i przećpany degenerat!

Kilka dziewczyn zaczyna cienko wrzeszczeć, jedna momentalnie dostaje spazmów, wybucha kaskadowym płaczem.

Rozharatany Dzirot pada na kolana i, nim zdąża zemdleć… wygarnia z siebie, z jamy brzusznej, kłębek parujących wnętrzności.

Publicznością wstrząsa spazmatoidalny ryk.

— Hoooh! Jessu! Fuuuck!

Niespodziewany, szokujący widok również mnie odrzuca. Choć stoję relatywnie daleko,. bo od sceny dzieli mnie ponad dziesięć osób — zostaję wręcz porażony, jak prądem. Pierdutnęło po oczach i aksonach, telepnęło zwoje.

Nim zdążam krzyknąć to, co zwykle w sytuacjach szoku czy zdenerwowania krzyczę, a co rymuje się z "urwał nać" — spomiędzy rozkrojonych powłok brzusznych umierającego Perlina Trensona wyrywa się i wyskakuje, cwałuje w powietrzu, czarne i kłaczaste... coś.

Długowłosa i kosmata, tysiąc-albo-i-więcej-łapa kulka ciemnej i cuchnącej energii wystrzeliwuje jak z procy z rozpadliny. I leci to-to ponad głowami metaląt i pancurząt, porusza się w powietrzu, jakby pędziło po ziemi, szosie alb jakiejkolwiek stałej powierzchni. Odpycha się niezliczonymi łapkami, bezgłowiec.

Paru dziewczynom puszczają hamulce, mdleją, dwie zaczynają ryczeć, jakby to je rozpruto. Tłum wokół mnie rozstępuje się, ludzie — odruchowo się odchylają.

Nie zdążam uskoczyć, ale podejrzewam, że nic by to nie dało, samonaprowadzający, chyba żywy, a przynajmniej sprawiający takie wrażenie pocisk był wymierzony jedynie we mnie i choćbym zerwał się do ucieczki, starał skryć za czyimiś plecami, autem, czy budynkiem — dopadłby mnie, trafił idealnie. I wniknął, o właśnie tak, jak teraz.

Stoję jak wryty, a to drałuje. Nastolatkowie gwałtownie się odsuwają, kilkoro nawet traci równowagę i pada na bok. Żywy kłębek (jak go dokładniej określić — trzewiuch?) doskakuje do mojej piersi, przywiera dosyć mocno włoskami-mackami, po czym... wnika mi pod (swoją drogą — wyjątkowo paskudną) bluzkę koloru brudnej fuksji.

Na chwiluchnę zapiera mi dech, nagłe wżarcie się w głąb ciała obcej energii powoduje, że nie mam czym oddychać. Raptowny wzrost ciśnienia sprawia, że wywracam się na plecy, jak rażony gromem.

Szok, zgroza, dziesiątki małolatów wrzeszczą wniebogłosy. Dźwigam się na łokciach i saneczkuję jak pies, co ma robaki w tyłku, zezgrozowany sunę zadem pomiędzy odskakującymi jak od trędowatego uczestnikami koncertu.

Kątem oka dostrzegam kotłowaninę na scenie: ochroniarze, cali w nerwach, usiłują wepchnąć dogorywającemu piosenkarzowi jelita w głąb ciała, gitarzyści stoją osłupiali i tylko bębniarz, jakby nie dostrzegł, co się właśnie odwaliło i odwala, ciągle napiernicza w perkusję.

Gdy mija pierwszy szok, dzieciarnia odzyskuje władzę nad członkami — zaczyna się istne pandemonium, potworności, jakie nie śniły się Hieronimowi Boshowi, jakich nie stworzyłaby wyobraźnia Memlinga.

Ludzkie tornado obracające wszystko w perzynę, rozbiegające się, odcywilizowane humanoidy. Las biegnących nóg, tratujące się, zdziczałe w ciągu sekundy zwierzęta w panice. Cyklon, po którym zostanie krajobraz księżycowy, trąba powietrzna porywająca z ziemi strzępki Księgi Powtórzonego Prawa, przeokrutny wir, który mieli je z glanami, setką ud w postrzępionych dżinsach.

Uciekam rakiem i jestem deptany, czuję odciski podeszew na języku i po wewnętrznej stronie jelit, w głębi nozdrzy i za uszami. Wpadają na mnie przerażone małolaty i odtańcowuja polkę galopkę.

Przytomnieję na tyle, by nie dać się całkiem rozpłaszczyć, zmienić w rozszlamowaną galaretę, wstaję, choć to niełatwe —i lecę razem z ciżbą, ku bramie.

Kto tylko dostrzega, że ja to ja, koleś, w którego wniknęło smolne żyjątko-energiątko — odsuwa się jak może najdalej. W oczach spanikowańców jestem zarażonym wszystkimi możliwymi chorobami, napromieniowanym, toksycznym, prątkującym nieszczęśnikiem, co wpadł do kadzi ciężkiej wody albo połknął bombę atomową, a ta eksplodowała mu w brzuchu.

Ma to swoje plusy, przynajmniej robi się wokół mnie luźno i nie muszę tłoczyć się przy wyjściu ze stadionu.

Choroba żesz jasna, teraz dopiero uświadamiam sobie, ze skuterek został na parkingu przy plaży w Rodziuście. Niby niedaleko, nie wiem dokładnie, ile kilometrów jest stad nad Jezioro Rodziustwoskie (jeszcze niedawno mogłem podać odległość co do kilometra, lecz odkąd trafiłem w głąb kalejdoskopu i zostałem przez niego zmielony — średnio orientuję się we wszystkim), ale na pewno doszedłbym w parę godzin, gdybym tylko miał czym oświetlić drogę. A tu — najmniejszej nawet lataruchny, o komórze nie wspominając!

Durna pała ze mnie, hipnoczar sprawił, że zgubiłem się w Zgęsieku, poplątały mi się wspomnienia. Przecież plastopęd, o ile żaden szmok go nie ukradł, ciągle stoi tam, gdzie go zaparkowałem, musiałem zostać tu przywieziony samochodem diabelnej czarownicy.

No pięknie: zaraz będzie późna noc — a ty, człowieku, musisz drałować z obrzeży miasta do centrum — i prosto nad jezioro. W dodatku — dźwigając w sobie tajemniczego intruza.

Ledwie zdążam pomyśleć, ze cały myk z wniknięciem czarnego potwora nie miał miejsca, był jedynie wynikiem hipno-wyobraźni, jest fałszywym wspomnieniem, które zostało mi wgrane przez malachitowooką szczeniarę — otrzymuję strzała w lędźwiową część pleców. Uderzenie, potężne, jakbym dostał pięciokilowym młotem albo ktoś łupnął mnie kijem bejsbolowym. Od środka.

Aż dech zapiera, ślina momentalnie mi kamienieje i staje w gardle twardym glutem. Jak rażony (wewnętrznym!) piorunem wyginam się w pałąk, na ostatnich nogach truchtam pod ścianę najbliższego budynku.

Budka bileterska, ochroniarska, czort wie, coś w ten deseń. Opieram się, obolały i nieludzkim bólem, dosłownie złamany wpół. Usiłuję skoncentrować się na… czymkolwiek, schwycić się choć jednej logicznej myśli, ostatniej deski ratunku — i dryfować uczepiony jej, przez ocean jęku, paniki, rąk, komórek, przekleństw, cienkich głosików, nawoływań, przez fale wykrzykiwanych w panice imion.

Nie słyszę sygnału karetki, którą mijałem po drodze, ale to chyba zrozumiałe — nie zabierają na cito do szpitala ćpuńskiego „samuraja”, bo zwyczajnie nie ma już kogo ratować. Perlin Trenson padł trupem, skończyły się przygody pana Michała. Nigdy nie byłem jego wanem, nie śledziłem niusów o zmarłym właśnie zapiewajle, ale wiem jedno — odszedł jak żył, z mega pierdolnięciem i na własnych zasadach, drastycznie i okrutnie, straceńczo, wywalając z siebie gęstą czerń.

— Auaach! — przełykam wreszcie czopujący gardło, flegmowy korek, wydaje z siebie potępieńczy jęk.

Głowa boli. Nie ta, którą mam na karku. Głowę boli, gdy się przeciska przez cienki i lepki korytarzyk. Rozpycha się, świdruje tunelik, a ja normalnie omdlewam, cierpię katorgę.

Uśmiecha się, pęczniejący tłuścioch, rozgląda nieśmiało, po czym… rozpościera ramiona. We mnie, z tyłu, poniżej pasa.

Rosnące wzdłuż mego kręgosłupa cielsko otyłego mężczyzny okazuje się być niemożliwym do udźwignięcia brzemieniem. Padam na kolana, następnie na twarz. Chcę krzyczeć, ale w miejscu aparatu artykulacyjnego mam podeszwy znoszonych adidasów, zamiast śliny — pot capiących stóp.

Otyły facet o tępej mordzie nie tyle wychodzi mi z ciała, ile rozsadza je. Nie dobywa się to jak w słynnej scenie z Ace’m Venturą gramolącym się per rectum atrapy nosorożca. Gorzej: zostaję rozerwany na wilgotne i ociekające czarną juchą płaty, rozpękam się od dupy strony i upadam, kawałkami, pod nogi uciekających ze stadionu fanów mrocznej muzy.

Ociężały mężczyzna rozgląda się zdziwiony. Poznaje: to jego miasto, stadion Iskry Zgęsiek.

— No i się dokonało. Nie wiem, kuźwa, co, ale nieważne. Teraz do końca życia będę rozkminiać, jaki to miało sens, próbować połączyć fakty. Może za dwadzieścia lat dojdziemy do czegoś sensownego… — mówi pryszczata dziewczyna nachylając się nad kawałkiem czaszki rozpękniucha.

— Chyba ma to związek z biseksualizmem, określenie naszego wybrańca, Mareczka, to słowo-klucz. No wiesz: Cylidrężal — że cylinder… wydrążony… Tak trzeba pokombinować… — mói towarzyszący jej chłopak.

— Zgłupiałeś? to zbyt oczywiste! — obrusza się laska. Gorączkowo pakuje do torebki zakrwawione kości.

— Pomóż mi zbierać! — syczy.

Upośledzony umysłowo ulaniec podnosi z trawy żuchwę. Moją.

— Kolega był… Ale niefajny, płytki. Nie można się w nim było osadzić… — mówi siąkając nosem. Nie rozumie znaczenia wypowiedzianych właśnie słów.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania