Poprzednie częściCzarnodia (cz. I.)

Czarnodia (cz. IV.)

IV. CIEMNOMETR

 

Tak niewiele trzeba: zbyt długa trzeźwość, przesyt promieni słonecznych, ziarenka piasku, wreszcie: chłód lufy, ciała leżące jedno obok drugiego, ogień wystrzału, rozbiegające się w powietrzu iskry, czerwień unoszona przez fale. I, sama z siebie, składa się z nich bezdenna głębia, tworzy otchłań, w którą lecę na złamanie karku.

Głucha pustka, przeolbrzymi, opuszczony dom, zamczysko martwe od wieków, pionowa sztolnia, studnia. w której nie ma nawet echa.

Zostaję pożarty, ostatnie, co rejestruję, to rozrzucone po niebie kamyki, patyczęta, kilka kanarkowych piór.

Najwyraźniej pamięć płata mi figle. Spadanie jest bolesne, czuję się, jakbym wyskoczył z samolotu — i ciąąągnie mnie w dół matuszka Ziemia. Ups, gapcio zapomniał spadochronu, czekać go będzie wyjątkowo twarde lądowanie.

Nagle na myśl przychodzi mi... szałas zbudowany z palców. Lecę i jednocześnie jestem w jego wnętrzu.

— Heej, budzimy się, nie śpimy, Marek, no, żyjemy, otwieramy oczka… — mówi ktoś (kobieta!) łagodnie, schylając się nad pazurzastym zadaszeniem, po czym rozdziera kopułę z paluchów, wyciąga mnie z głębin.

Aua! Aż się wzdrygam. Blask, do jasnej żesz kurtyzany, potworna światłość nad łepetyną się rozchodzi.

— ...wstańcie, pasterze, trzeba się bronić... — bredzę, jakby mi głupiego jasia zaaplikowano. Mrużę oczy.

Dwie błyszczące, jakby wyryte w wypolerowanej blasze, twarze. Dziewczyna i chłopak, stalorytnicze postaci, żywe portrety osób fikcyjnych, zmyślonych naprędce i bez dbania o szczegóły, persońki wydumane przez nieudolnego bajarza podczas wyjątkowo długiego posiedzenia na klopie, ledwie nakreślone i będące konsekwencja zapomnienia komórki wytwory nudy.

Patrzę im w oczy i staram się zgłębić drzemiącą tam czerń. Tę okropną, padaczkową, z której zostałem właśnie wyrwany. Paradoksalnie — tęsknię do niej, przebudzenie jest wyjątkowo bolesne. Bronię się przez nieprzyjemnym uczuciem, ocykam się, by (sic!) przerwać pobudkę, wskoczyć w bezbrzeżna pustkę, z której mnie odłowiono.

Bez szans! Ukolczykowany małolat dość agresywnie klepie mnie po twarzy, wali, jakbym mu co zawinił, normalnie policzkuje.

— Zostaw, zostaw. Widzisz — przebudził się, już wstaje... — mówi seledynowowłosa dziewczyna. Chyba skądś kojarzę ten pysk.

No jasne: urocza pancuruś i jej przydupas! Razem słuchaliśmy proroctw zgęsieckiego wizjonera. Ale zaraz… Jechali tuż za mną? Musieli, jak inaczej w tak krótkim czasie dostaliby się nad jezioro? W teleportację (raczej) nie wierzę, atak padaczkowy też chyba nie trwał pół godziny albo i więcej…

—Fkąd wiecie, jak się, kułwa mać, nazywam? —dźwigam obolałe głowisko, próbuję się spionizować. Język —niepospolicie przegryziony, czuję, jak puchnie, zatem trzęsiawka musiała być przeogromna.

— Kasja — a jak to jednak nie on? Nie wygląda na...

— Cicho! On! We własnej osobie! Nie ma innej opcji! Może i jest z niego chlewowaty abnegat, ma ryj jak ostatnia świnia w deszcz, ale uwierz! On —i bez dyskusji! — syczy dziewczyna.

Teraz dopiero, z bliska, dostrzegam, że jej śliczna buzia cała jest usiana pryszczami. Kiełkują spod skóry nosa, przebijają sie na czoło, wyłażą na górnej wardze, pod oczami. A każdy — z "oczkiem", ładunkiem żółtej ropy w środku.

— Ej, mała... Twój wygląd też, jak to móią, "nie wyrywa z piersi pieśni" — usiłuję się odgryźć. — Prychol na prycholu, cała twarz jak pizza...

— Mówię ci — nie on! Sprawdź jeszcze raz!

— Nie muszę. Aurę czuć wyraźnie, Koronkowe światło, woń smażonego boczki. Aż bije od jego postaci! Wąchnij!

Dźwigam skołataną głowę, rozglądam się. Oprócz pary bełkoczących narkopowieści, nachylających się pancurów, którzy pojawili się znikąd (jak nic — musieli mnie śledzić!) na plaży — wszystko po staremu: nieżywy chłopaczek jest obmywany przez fale, ludzie pospiesznie zbierają manele i uciekają, byle dalej od, ciągle stojącego na brzegu, dziadygi z pistoletem. Atak epileptyczny musiał być wyjątkowo krótki, ot — jedno porządne telepnięcie. Od czasu, jak straciłem świadomość nie minęła może nawet minuta.

Pryszczatka nachyla się bardziej, ciąga nosem. Heh — obwąchuje mnie jak suczka!

— Głupi to głupi, rozpity, nieźle wykolejony — ale to on! No, wstajemy, panie wybrany, raz, raz! Nie będziesz chyba tak się wylegiwać do wieczora na mokrym piasku! Tylko spójrz na siebie! Całe ubranie przemoczone! Spodnie, gacie! Nie wstyd tak się utytłać, jak prosiak w kałuży? Fe, taki duży chłopiec, a babrze się, paćka!

— A weź ty się odpaternizuj! Na siebie patrz! — naburmuszony dźwigam się do pionu, otrzepuję faktycznie mokre do cna nogawki i poły skórzanej kurtki. Cholercia, gdybym nie zgrywał motocyklanta, skuterowego easy ridera, jeździł plastopędem jak przystało na lato — w krótkich spodenkach i tiszercie — nie wyglądałbym teraz i nie czuł się jak zmokła kura. Zachciało się udawanego motonictwa, drajwerowi bartona falcona 50, małego pierdziołka — to ma za swoje.

— Posłuchaj… — dziewczyna kładzie mi dłonie na ramionach, patrzy prosto w oczy — Pewnie bierzesz nas za parę ogłupionych do reszty ćpunów… Nie dziwie się, masz pełne prawo. Na twoim miejscu sama bym nie wierzyła, ale zrozum — to c i e b i e wybrał Perlin Trenson! Z twojej aury, energii, jaka emitujesz i jaką jesteś otoczony, aż wytryska, całymi gejzerami…

— Nie wtajemniczaj. I tak nas oleje, parch.

— Nie, Paweł, moment! On ma w sobie jakąś tajemnicę. Nie tak dawno zrobił coś naprawdę strasznego i coraz bardziej ciąży mu sekret, którego do tej pory nikomu nie zdradził... Nie czuję wyraźnie, ale on... chyba ostatnio kogoś zabił!

Przeszywa mnie lodowaty dreszcz. Skąd wiedziała? Co tu się odjaniepawla, jestem śledzony, to jakaś gierka policji, służb specjalnych, któryś z dilerów się rozpruł, pały od pewnego czasu mają mnie na oku, poinstalowały mi na chacie kamery, podsłuchy i filują co się dzieje, jakby to było reality show?! No i ciul bombki strzelił, jak takie buty — zaraz polecę pierdzieć w pasiak...

— Twoja pierwsza dziewczyna nazywała się Marika Schweinerei, jej ojciec był Niemcem. Chodziliście pół roku, ale cnotę straciłeś dużo później, bo, hi, hi, po dwudziestce z o wiele starszą mężatką, Grażyną Borat-Gortat. Boisz się przyznać przed samym sobą, że jesteś alkoholikiem. Dwa lata temu zabrali ci prawko, wiadomo, za co. Straszne, jak się wykańczasz nadmiernym spożyciem. Niecały miesiąc temu, po wypiciu 0,7 litra stolicznej poczułeś potężny ból w klatce piersiowej. Zbagatelizowałeś, ciemniaku, na zasadzie „samo przyszło — samo przejdzie. A to był zawał! Lekki to lekki, przyznaję, ale zawsze! Zachlewasz się niemal na śmierć!

— Skąd wieższsz? — cedzę przez zęby. Dziewczyna nie odrywa ode mnie urokliwych, malachitowych oczu. Kurczę, im się na siebie gapimy, tym większe dostrzegam w niej piękno. Choć ukryte warstwą pryszczy, lecz prawdziwe.

— It’s a kind of magic… — puszcza oko pancureczka.

— Pytam poważnie!

— Poważnie, to powienieneś się zastanowić, co dalej zamierzasz: żyć, a jeśli tak — to nie ma innej opcji, jak się zaszyć, czy pierdolić wszystko jak leci, chlać dalej, aż do rychłej, kurła, śmierci. W tę albo we w tę. Tertium non datur. Zachowujesz się jak pieprzony Freddie Mercury, co miał świadomość, że istnieje AIDS i zbiera śmiertelne żniwo, nawet, czy może zwłaszcza wśród jego znajomych — ale wybrał hedonizm, ćpanie i… wiadomo, co. Bez gum, bez troski, że każdy taki wyskok może skończyć się zarażeniem. Chciał żyć, ale ponosił go melanż — a potem płacz, że się grało w stupid games i wygrało stupid prices, łaziło nastukany po polu minowym — i ups, wdepnęło się, nawet nie w gówno, tylko w coś o wiele gorszego. Zachowujesz się tak samo, robisz po prostu… z połykiem, nie licząc się z konsekwencjami. Ile razy będąc na haju czułeś, że zamiast serca masz piłeczkę pingpongową, która odbija się od żeber…

— Zostaw, Kasja. Chyba do niego nie dotrze.

— Nie jesteś typem intelektualisty, ale daj spokój! Jakbyś rozmyślnie chciał popełnić i to ze szkodą dla siebie, piramidalną głupotę, zdobyć Nagrodę Darwina. Niemal na upartego ładujesz sie w jeszcze głębszy alkoholizm, z fazy krytycznej — w przewlekłą. I jeszcze te dragi… nie chcesz przyznać, że klepią dużo gorzej od wódy i kupujesz je w zasadzie tylko po to, aby się dowartościować, pobyć tym złym, sybarytą żyjącym na krawędzi, pędzącym na pełnej kurwie, poczuć jak gwiazda rocka. „Cukier byłby dużo słodszy, gdyby był nielegalny” — jak mówi przysłowie. Po chorobę wydajesz ostatni grosz na przeżenioną amfę i mefedron, co tylko ładnie pachnie i niewiele więcej z niego pożytku?

Stoję jak wryty. Dziewczyna nie jest podstawioną przez psy prowokatorką. To jakaś, kurczę, jasnowidzka! Czego chce? Jakby była w zmowie z pałami — nie ceregieliłaby się tak, nie odczytywała moich najskrytszych myśli, już dawno jechałbym na komisariat skuty na tylnym siedzeniu „kijanki”.

— Chodź, porozmawiajmy na spokojnie. Wyjaśnię, co i jak, skąd mam tyle info na twój temat. Mało kto wie, ale w Rodziuście jest klub ze streapteasem. Całodobowy. Od początku lat 90. były dwa, ale Oscularadę zamknęli po serii wypadków. Kilku klientów przedawkowało prochy i skończyło jak River Phoenix, paru laskom poszkodziły pigułki gwałtu i też się zawinęły, jednego prominentnego polityka z Samoobrony i dwóch z PO obrobiły hostessy — i skończyło się eldorado. Klubik, co oficjalnie był pizzerią, został definitywnie zamknięty. Lokal przejęli Ormianie, taka pseudo-mafia, próbowali coś-niecoś działać na lewo, otwierali co drugi weekend bez koncesji, między pierwszą a trzecią w nocy, ale nasz lokalny gang, czyli policja, tak dupnął tych fajansów, że się nie pozbierali. Do dziś jęczą spłacając fikcyjne długi, plują sobie w brody, że „na chuj nam to było”.

— Co mnie to obchodzi? — stroszę się lekko.

— Racja, to akurat — nic. Chodź, co się będziemy piekli na słońcu. Zaraz pały się zjadą, będą chciały spisywać, wziąć na świadków. Im dalej stąd, tym lepiej. Posiedzimy przy piwku, choć ty raczej powinieneś zamówić soczek albo wodę mineralną średnio gazowaną. Obgadamy parę spraw, Mareczku Forpik ze wsi Przełaz, synu Romana i Heleny de domo Kosocińska, urodzony dziewiętnastego marca tysiąc...

— Skończ wyliczanki, kurna, mentalistyczne. Nigdzie z wami nie idę, tym bardziej — nie mam zamiaru jechać. Na narządy mnie porwiecie — tu uprzedzę — daruj se żart o wątrobie i trzustce, które i tak by się nie nadawały, bo są w gorzej, niż złym stanie. Chcecie aresztować — to już — wyciągam ręce, jakbym naprawdę oczekiwał, że na nadgarstkach mogą zatrzasnąć się bransolety — a jak nie — to spierdalać, crowley’e.

Nie odpuszczają, pełzną za mną jak psy za suczką w rui. Milknę, nie ma z kim wdawać się w dyskusje.

Na parkindżku, obok platopędu, w miejscu przechodzonej beemwicy stoi do bólu groteskowy cudak: zielona, kilkunastoletnia skoda, cała w… namalowanych na karoserii rzekotkach, kumakach. Obchodzę ją z lekka zgrozą, podziwiam dzieło zbzikowanego mistrza aerografu.

Dach, wszystkie drzwi, maska, pokrywa bagażnika, błotniki, a nawet progi — pokryte szczerzącymi pyszczęta, wyłupiastookimi żabkami, ropuchami. Całości dopełnia customowy emblemat — zamiast strzały (niektórym, włącznie ze mną, logo czeskiej marki bardziej kojarzy się z głową zielonego koguta) — uśmiechnięte, wąsate ropuszysko.

Do tego... cha, cha, cha, no nie mogę, to już lekkie przegięcie... Zamiast fabrycznej plakietki z nazwą modelu —niemal identyczna. "Żabja", a nie "fabia".

— Co — podoba się sprzęt? Sama malowałam żabuchę. Skoda żabja, auto, co śmiechem zabja — pankóweczka mocuje sie przez chwilę z zamkiem, otwiera drzwi zachetanej skodziny, siada za kierownicą. Jej chłoptaś staje zbyt blisko mnie, włazi z buciorami w strefę komfortu.

— A zobacz, Marek, jak jest w środku. Tam dopiero tuning odjebaliśmy. Kasja projektowała. Wykonanie — też ona. Plastiki na deskę rozdzielczą bez niczyjej pomocy wycięła, mówię ci: jakby całe życie tym i tylko tym się zajmowała, od dziecka robiła w firmie tunerskiej jako designerka i monterka. A przecież nikt nie uczył, nawet nie miała aspiracji, by kształcić się w kierunku sztuk technicznych, plastycznych, nigdzie. Ledwie maturę zdała — wsiąkła w magię, porwał ją cały ten nurt „ezo”. Zresztą — już wcześniej przebąkiwała, że nie ma zamiaru nawet myśleć o jakichkolwiek studiach, bo to tylko strata czasu, rozumiesz: „stron tysiące, młodość w bibliotekach”, a życie ma się tylko jedno, co nie? Dobra, może źle się wyraziłem — nie tyle wsiąkła, ile odkryła powołanie — i dała się unieść posłannictwu. I nad poziomy wylata.

Siniejąc ze złości warczę, by nawet nie próbowali sobie wyobrażać, że choćby jednym półdupkiem wsiądę do tej ich moto-ropuchy, jak chcieli mnie porwać — było się bardziej postarać, wybrać niedurny i nie rzucający się w oczy wóz, udać dilerów, machnąć przed oczami woreczkiem strunowym z czymś białym i sypkim w środku, ładnie i grzecznie zaprosić: „Chodź pan, mamy coś na spróbówkę, podelektujemy się, powganiamy szczury do nosa, niech się tam rozharcują”, powiedzieć, że „mamy tego więcej, możemy sprzedać za niewygórowaną cenę ożenimy pół dwudziestopięciokilowego wora po marchwi, gratis dorzucimy trzy reklamówki zioła, niuchnij pan, zobacz, jaki dobry temat, robi robotę, co nie?”. A wy tu, patałachy, wyjeżdżacie z ezoteryką za dychę, jakimś, kurwa, magnetyzowaniem wody przez kineskop telewizora, udajecie, że każde z was ma ręce, które leczą i łeb, co wszystko wie, bawicie się w pierdolonego Kaszpirowskiego, co jak powie „adin, dwa, tri, czietyrie” — to z padaczki uleczy, a do tego potrafi czytać w myślach, spojrzy na stojącego na plaży randomowego faceta i już wie, jak brzmiało panieńskie nazwisko jego starej, jak babce ze strony ojca było z domu,. do jakich filmów ten koleś lubi walić konia — do przyrodniczych, co je, kurwa, czytała Krystyna Czubówna, z hentaikami, czy może gustuje w porno dla fetyszystów stópek, bondage, czy zoofilskich, trzepie się oglądając, jak panienka zaspokaja knura, czy samca pierdolonej mangusty — nakręcam się, wyrzucam z siebie dresowate, mocno patusiarskie zdania. I, kierowany trudną do pojęcia siłą… wsiadam do auta-żabki.

Ogarnia mnie niemal podragowska błogość, ultra luz, jakbym rozpierał się wygodnie we własnym ciele niby w niebieskim uszaku. Przypominam sobie dawno czytane wiersze, myśli lecą „nad jałowe poletka, gdzie świt się zatrzymał”. Jestem wiedziony nad przepaście, ku zatratom. Grażynka ostatnio zmieniała meble, fundnęła sobie nowy komplet wypoczynkowy. Dwa stare fotele i wyleżana wersalka, ta sama, na której postradałem cnotę, drugi tydzień leżą zwalone na kupie pod bramką, czekają na dwudziestego sierpnia, dzień odbioru odpadów wielkogabarytowych.

Zahipnotyzowany siedzę w głupim aucie z parą zupełni obcych małolatów, jadę w nieznanym kierunku i roztrząsam własną para-śmierć, zubożenie przedmiotowe, choć to, kurde, nawet przez sekundę nie był mój przedmiot. Zaraz nie będzie pamiątkowej wersalki, historyczny mebel przestanie istnieć. Szlag trafi rzecz, na której dokonało się przeistoczenie: z dziecka, Mareczka Forpika, w dorosłego pana Marka. Jeszcze moment — i bezpowrotnie zniknie łoże śmierci, na którym umarł niedojrzalec, przerośnięty prawiczek.

Postarać się je ocalić? Jak? Stasiek, mąż Grażyny, nie ma o całej sprawie pojęcia — i oczywiście musi pozostać w błogiej nieświadomości. Nie mogę przecież pójść, wyznać tyle lat skrywaną prawdę, grzecznie zapytać, czy mógłbym wziąć, skoro i tak wywalacie, mebel, na którym miałą miejsce (znając temperament Grażyny — nie pierwsza i nie ostatnia) zdrada małżeńska. Czy byłby pan tak miły i przywiózł mi wasze stare, tak cenne dla mnie wersalczysko? Przecież to tylko dwie wsie dalej, wicie, rozumicie, panie Stanisławie, zabrali mi prawo jazdy, auto — rozbiłem, traktor się sprzedało, a na plastopęd nie ma szans, bym załadował, żaden dureń nawet nie będzie starać się przewozić skuterem wersalki, choćby i po kawałeczku, rozłożonej, z odkręconymi szczytami…

Nietrudno wyobrazić sobie jego reakcję...

Rozprężenie siega zenitu, czuję się jednocześnie upalony, upity, nawąchany. Wziąłem wszystkie dragi świata, zaaplikowałem sobie peyotle, meskaliny, flakki kokainowe, wypaliłem tuziny skrętów z fentanylem, przedawkowałem tramal i diapazon.

Nawet nie próbuję chwytać rozbiegających się pod czaszką impulsów, fertycznych myśli. Odchylam głowę, poddaję się wręcz niemożliwej do pojęcia błogości. Tyle obrazów do wyartykułowania, słów do wypowiedzenia za pomocą eksplozji, sztucznych ogni, fajerwerków! Zniekształcenia uchwycone przez fotopułapkę, rozziewy sfotografowane za pomocą dronów!

Przez łepetynę, na słoniopodobnych ciągówkach i kombajnach Vistula suną, pod wodzą Hannibala, wojska zaciężne, szwoleżerowie z gołymi torsami, obwieszeni kilogramami orderów cywile, przebierańcy w czako i bermycach, udawani chorążowie sztabowi mający na sobie jedynie fikuśne namoszenniki z wełny, Na radzieckich odkurzaczach Rakieta ciągnie armia donkiszotów, piechurzy wybranieccy, zapadając się po uda w błocie, brodzą przez mój nadkiszony mózg.

Komisja eksmitacyjna orzekła, że w trybie natychmiastowym muszę opuścić łeb-parnik, wyszumować gęstą i cuchnącą pianą, ściec po rozgrzanych do czerwoności policzkach. Plakaciarki ponaklejały na nich obwieszczenia, że pobór, rozpoczynające się biennale, że wojna, głód i epidemia przenoszonych drogą płciową kalamburów, zagadek wenerycznych, śmiertelnie groźnych dla zdrowia homonimów; dociskają szczotkami mokre od kleju płachty papieru, płaty żółtej, nie najświeższej słoniny, na których widnieją apele o oddawanie krwi, tętniczej, żylnej (może być nawet dawno skrzepła), limfy, szpiku kostnego, zepsute mięcha, na których wydrukowano groźby („Bumelancie! Poniechaj nieróbstwa! Gnuśnicę, tę najpaskudniejszą z chorób — zapamiętale zwalczaj, by nie czekał cię surowy wyrok z ręki władzy ludowej!”).

Jeśli mi życie miłe — muszę spieprzać nie zabierając z siebie nawet jednej, najpotrzebniejszej rzeczy. "Pan tu już nie mieszka".

— No, przypatrz się — nieznajomy facet o wyglądzie suchotnika (tato?) łapie mnie za głowę i okręca ja w kierunku wewnętrznego lusterka „żabji” — Robi się bardzo przykro dla portrecisty, gdy twoja twarz nie oddaje tego, co na obrazie. Zmień ją! To nie mistrz ma poprawiać dzieło, a portretowany — dostosować do niego facjatę! Nie chcesz chyba, aby wpadł w melancholię, zaczął mieć myśli samobójcze, nasz witruoz palety, prawda? — syczy mi rechotycznie do ucha.

Choć od wielu dni jestem absolutnie trzeźwy, nawet z kawą dziś nie przesadziłem, czuję, ze serce wali coraz bardziej. W piersi mam wybijającą minuty, wytłukującą każdą sekundę bombę zegarynkową. Na czoło występują krople potu. Matko jedyna… Zaraz zjawi się komisja asenizacyjna by stwierdzić, że zmutowałem w parszywy sposób: zamiast juchy mam w żyłach najprawdziwsze ścieki bytowe — i w takim stanie nie wolno mi się dłużej plątać po świecie, muszę znaleźć sobie nyżę, rozpadlinę skalną, gawrę albo wygrzebać dół w ziemi — i schować się, nie wyściubiać nosa, póki z powrotem nie naludnieję, poziom ciemniny w organizmie nie spadnie do w miarę akceptowalnego, nie spalę paru pudów mroczyska, nie strawię zalegających w każdej komórce ciała złogów pesymizmu.

— Śpisz, Marek? — malachitowooka odwraca się, trąca mnie w ramię, po czym, widząc, że nie reaguję, znów koncentruje się na prowadzeniu auta.

Chcę odpowiedzieć, że nie, wszystko w porządku, ale język się narowi, wyrzucam bez ładu i składu:

— Witaj, majowa syrenko. Rychło zakwita na gruzach popręgów nasza miss gmolów, Tamara Arciuch albo Doda, jak kto woli. Okazuje się, że wcale nie jest tak dobrą autorką, jak zwykło się powszechnie uważać, jak szumią buki, jodły, jałowce na gór szczycie, jak fantazjują rozwichrzone włosy ciągle martwej i nieskremowanej Cher. Musi, biedaczka, koncertować, aż uzbiera na urnę, jak to rzekł mój minimalusi sufler. Bo zastanów się: po co ci tyle tego pavulonu? Nie przesadzaj, ołykasz się, jakbyś nigdy w ustach nie miała, ośmieszysz się tylko — i będzie ośmieszone. Zaczną się tworzyć plotki, pleść androny, opowieści osmańskie, co z uwielbieniem motają swą wątkowość, aż na cały szal tej ich bzdurności starczy. Z plotką, jak wiesz, trudno wygrać. Do tej pory, a tyle lat już minęło, nie udało się ponad wszelką wątpliwość ustalić, how much wood would Damastes z przydomkiem Prokures chuck, ale to, ech, nie na nasze głowy. My obcinamy zewnętrze chmurnym spojrzeniem,. taksujemy wzrokiem spode łba. Twarze — marsowe, oblicza — jakbyśmy chcieli wejść na dach, proklamować powstanie republiki, zawiązać spisek przeciw pracownicom, kurwa, dyskontów, które zawsze są winne grosika i nigdy go nie oddają. Spójrz, mała — mamy ciała sakralne, kompletnie nie astralne odbicia, wizualne odtłuczenia. Ani w nas przyzwoitości, ani rozumu. Wyprzęgają się podłogi spod stóp, każde pomieszczenie w którym jesteśmy się rozkulbacza. Powinniśmy wychować sobie boga, wcześniej — wyhodować go. I modlić się, by nam przebaczył to wielkie i ciągle trwające świętokradztwo: sam fakt, że zaistnieliśmy.

Albo — zamknijmy ryje. Tak: musowo wejść na małomównice i nie przemawiać, zdusić w sobie słowo, choćby najtęższe. I zostać tak do końca, wiecznie bać się gadać. By nie zapeszyć. By nie przyszły po nas Szwadrony Degazyfikacyjne, aby wyssać nam tlen i azot z płuc.

Nie mów nic, stul się, mała, a unikniesz nieporozumień. Choć język polski jest stosunkowo łatwy. W zasadzie to druga łacina. Mogą w nim pisać listy stare zakonnice, bez obaw, że od jerów i przegłosów zmieni im się pod habitami struktura molekularna. Po polsku pisali wszyscy członkowie grupy poetyckiej Wiązary. I na dobre im to wyszło: tuż po wojnie popełnili zbiorowe samobójstwo, pętle se powiązali.

Mów, dziewczyno, po polsku, mów. Aż jękniesz. Poznaj smak każdej głoski. O, na przykład: „Ala ma kota” — ładne zdanko, co nie? A „yerba mate”, choć to mało polskie — prawie nie brzmi jak „jebał matkę” — wyrzucam z siebie potok coraz bardziej potworniejących treści.

— Stań, Kasja. Źle z nim! Hipnoza się nie przyjęła.

— Jak „źle”? Bardzo dobrze się czuję. Ale twój bojfrend ma rację, stań. Jest środek lata, a wy jedziecie cholera wie gdzie, zamiast robić to, co każdy normalny człowiek by na waszym miejscu robił. Nawet możecie tu, a aucie, czy raczej w bebechach żaby. Jak dwa Jonasze.

— Ja pierdolę, Kasja!

— ...tylko musisz założyć głazomuśliny cycozwoływalne. Nie, czekaj, te... grabie antyowulacyjne se wsadź — bo jeszcze zajdziesz w ciążę i urodzisz gwiazdozbiór. A po co ci on? Sama jesteś jak gwiazda, śliczna i mądra, wiesz, że pieprzony Damastes would chuck, he would, as much, as he could, no, chyba, że se zęby stępił.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania