Poprzednie częściCzarnodia (cz. I.)

Czarnodia (cz. III.)

III. PRZEBODŹCOWANY

 

Żar się leje z nieba, duszno jak cię mogę, pot szerokimi strugami ścieka z czoła i zalewa oczy, pod pachami i w pachwinach, na stopach i pośladkach rosną potówki wielkości dojrzałych pomarańczy — ale co zrobić? Jak mus — to mus, worki same nie napełnią się brudnymi świstkami, podeptane faktury sprzed jedenastu lat, zżółkłe karty pracy, postrzępione katalogi i ulotki, umazane kałem rozpiski i rozpadające się, pofałdowane z wilgoci segregatory, pokruszone płyty MDF, resztki mebli, paździerzyny najróżniejsze nie będą tak miłe, by same popakować się do worków na śmieci i grzecznie wskoczyć na bobusiowy wózek. Trzeba, jak co dzień, naschylać się, naładować papierzysk, ostrożnie i w rękawiczkach, uważając na kupy i gwoździe, zardzewiałe zszywki, haczyki, szkło, nazbierać kawałków drzwiczek, półek, ułożyć resztki połamanych mebli i zaciągnąć na podwórze.

Gdy wywali się w komórce cały ładunek — powtórka z rozrywki, podeżre człowiek co nie co, zrobi sobie przerwę na kanapkę i ciastka, odsapnie — i musi wracać. Tak już jest na tym świecie, że papier i sklejka — nie węgiel, dość szybko się spalają i aby nagotować sagan zupy z kartoflami dla siebie i Brysia — trzeba ze dwa porządne wory w fajerkach skopcić.

Choć tyle dobrego, że to darmowe, żaden strażnik miejski, czy inny policmajster nie przypierdziela się do pokrzywdzonego przez lis kaleki z szerszeniem w głowie, ani nie przegania z ruin hurtowni, nie broni kraść (choć właściwie cóż to za kradzież) poniewierającej się w opuszczonych budynkach makulatury i dawno połamanych kawałków regałów i biurek, nie puszcza nad kominem bobusiowej chałupy smogodrona, by chcieć potem przykrochmalić mandat za palenie odpadów, emitowanie toksycznych gazów. Dobrze, że Zgęsiek to to małe miasto gdzie wszyscy się znają, każdy współczuje nieszczęsnemu kalece, którego spotkało tak potworne nieszczęście i nie trafił się jeszcze zawistnik, który złożyłby na Bobusia doniesienie, oficjalnie poskarżył się na te jego pielgrzymki do rozszabrowanych pozostałości hurtowni Plastykar, na wyziewy z bobusiowego komina.

W poplastykarskich ruderach od lat już nie ma czego kraść, złomiarze do cna obczyścili je ze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość i dało się wynieść. Pozostały tylko ściany z żużlowych pustaków, dachy z dziurawego eternitu, kłębowiska szmat, połamane ramy okienne, dziesiątki post-libacyjnych flaszek i wspomniane hałdy butwiejącej makulatury, płyt pilśniowych, które od jakiegoś czasu zwozi na swoją posesję Bobuś-reducent. W Zgęśku sami swoi, nikomu do głowy nie przyjdzie, by utrudniać i tak niełatwe życie Bogdana. Ech, jego los już wystarczająco doświadczył, któż by śmiał mu jeszcze zakazywać uprzątania śmieci po dawno upadłej hurtowni? Niech ma na opał, taszczy dzień w dzień, zima-nie zima, skoro ma chęć. A i dobrze robi, raz — że posprząta, wiatr nie rozwiewa po okolicy obsikanych kwitów, dwa — przyoszczędzi chłopina na opale, rencinę ma chyba najniższą z możliwych, więc jasna sprawa, że musi się liczyć z każdym groszem. I tak cud boski, że jako tako sobie radzi po tylu nieszczęściach, co sie zwaliły na jego głowę, nie chodzi głodny czy obdarty, ma na comiesięczne opłaty, wody ani prądu mu nie odcięto, raz do roku nawet pół tony węgla u Kaliszuka zamówi…

Nie jego wina, że los był tak okrutny, najpierw owad-morderca prawie pozbawił go życia, niedługo później matka zmarła na białaczkę. Ledwie skończył osiemnaście lat — ojciec się zawinął na suchoty, a że rodzeństwa nie miał — został sam jak palec w drewnianej, nieocieplonej chatynce.

Od maleńkości, jak gadają, uczył się najlepiej w klasie, świadectwa zawsze dostawał z czerwonym paskiem, jeździł na olimpiady językowe, zdobywał dyplomy, nagrody, odznaki honorowe — Lider Liter, czy Matematador.

Rodzice pękali z dumy mając takie dziecko, napuszona jak paw Maskojedycha zastanawiała się głośno, kimże to jej jedynak zostanie, jakaż to świetlana (bo jaka inna?) przyszłość go czeka. Kreśliła przed koleżanusiami wizje Oxfordów i Harvardów, jakie Bogdan kończy z wyróżnieniem, bajała kumom i sąsiadkom, jak śnił jej się Bobuś rozparty na fotelu marszałka sejmu albo i prezydenckim, jak oczyma wyobraźni widziała go piastującego najzaszczytniejsze funkcje w Komisji Europejskiej, Radzie Europy, Banku Światowym, czy gdzie tam jej się wymyśliło.

Bobi musiał zajmować najbardziej eksponowane stanowiska w kraju, na kontynencie, na świecie całym. Koniec, kropka, postanowione, dla takiego geniusza jak on nie istniała inna droga i tylko kwestią czasu było, jak Bogdan Maskojedow osiągnie największy sukces w dziejach Polski, Nobla ze wszystkich dziedzin dostanie, ledwie tylko ten swój Cambridge skończy, tak — Nobla honoris causa, od razu, hurtem, za samo bycie najinteligentniejszym człowiekiem, jakiego do tej pory ziemia nosiła! Oj, skoczy gul zazdrośnikom, gdy przyleci d Zgęśka własnym odrzutowcem w obstawie bodyguardów, jej syn — nowy właściciel SpaceX, Tesli, Apple’a!

Aż tu, pewnego letniego popołudnia nadleciał — ale szerszeń — i pokrzyżował plany podbicia globu, sprawił, że ze świetlanej przyszłości Bobusia wyszło wielkie nico.

Diabelski i najpewniej zmutowany, mięsożerny owad przysiadł na uchu wynalazcy in spe, po czym, jakby nigdy nic... wpełzł do środka. W głąb czaszki najświetlejszego ze Zgęsiekowian. I został tam po dziś dzień, zatopiony w nieustalonej części głowy, wydaje się, że na zawsze już zrośnięty z łepetyną niedoszłego wizjonera-naprawiacza cywilizacji, reformatora ludzkości.

Nie pomogły tomografie komputerowe, rezonansy magnetyczne, operacja przeprowadzona przez światowej sławy profesora Krifenbacha w Berlinie, operacje w Lublińcu, Paryżu, Belgradzie, seanse spirytystyczne, rozpaczliwe próby wywabienia skrzydlatego pasożyta z głowy, majtające się nad uszerszenionym baniakiem wahadełka, wosk przelewany przez klucz, dziesiątki szeptuch, czarowników i czarownic, logopedów, b i mowa się Bobusiowi popsuła, foniatrów, wizjatrów, magów, bioenergoterapeutów, modlitwy na Jasnej Górze i w Licheniu, msze zamawiane nawet u ekskomunikowanego, słynnego dzięki transmitowanym w internecie kazaniom księdza Woźnickiego, wożenie Bobusia tarocistach, jasnowidzach, cudotwórcach, odprawianie nad nim rytuałów gnostyckich, lucyferiańskich, satanistycznych, zwracanie się o pomoc do kogo tylko się dało0. Bogdan jak cierpiał na spowodowane „pasażerem na gapę” upośledzenie umysłowe — tak cierpi.

Jego przypadek, za sprawą portalu Zgęsieckie.net stał się słynny w całej Polsce. Chodziły słuchy, że dziennikarze Interwencji, Uwagi, Expressu Reporterów, a nawet i sama Elżbieta Jaworowicz miała nakręcić materiał o trudnej do pojęcia tragedii, jakiej doświadczył świetnie się zapowiadający laureat konkursów matematycznych czy historycznych na szczeblu ogólnopolskim, przyszły, czy może raczej niedoszły wynalazca, zbawca narodów, hiperracjonalizator-polepszacz losów milionów ludzi, rewolucjonista, wybawiciel mas.

Jednak dość szybko pojawiły się głosy krytyczne, powątpiewające w szerszeniego osiedleńca. Rodzicom Bobusia zarzucono kłamstwo, bezczelną chęć dorobienia się na (niesprecyzowanej) chorobie syna i próby zrobienia z ludzi idiotów, którzy łykną jak pelikany nawet tak grubymi nićmi szytą historyjkę.

Na nic zdało się przedstawianie skanów prześwietleń, kart szpitalnych, przytaczanie autentycznych epikryz. Ruszyła lawina: denialiści, nie przebierając w słowach, wyzywali Maskojedychę, jej męża, (przekupionych jak nic!) lekarzy, oskarżali ich o fałszowanie dokumentacji medycznej. Wreszcie wzięto na tapet samego Bobusia, któremu pewnie nic nie było i nie jest — i który, za namową rodziców-oszustów łże jak najęty, powiela brednię nie do uwierzenia, skuszony perspektywą łatwej kasy, nowych komórek, x-boxów, komputerów i czego tylko dusza zapragnie, a na co zrzucą się wzruszeni jego losem naiwniacy, nie dość, że nie dementuje kretyńskiej legendy, której jest głównym bohaterem, to jeszcze, licząc na drapane, powtarza bajuchę o endo-szerszeniu.

Splunąć na takich ludzi w zasadzie nie warto, nawet wyrzygać się nie chce, bo wymiocin szkoda. Ha-tfu! Po prostu bydlęta bez krztyny moralności! Ktoż to widział — żeby tak skłonić jedyne dziecko do bezczelnych kłamstw! Nic dobrego z tej kreatury nie wyrośnie, skoro od najmłodszych lat się bierze za cyganienie. Na każdym konkursie i dyktandzie musiał ściągać, nie ma innej możliwości. Jakby faktycznie był tak rozumny, jak deklaruje — nie musiałby on, ani tym bardziej jego rodzice, uciekać się do tak prymitywnych sztuczek, ordynarnego wyłudzania pieniędzy! Jest jasne: urodził się nie taki jak trzeba, cały czas był, jest i pozostanie tumanem, zamknąć go powinni w poprawczaku albo szkole specjalnej z internatem, a rodziców — na ładnych parę lat do więzienia za próbę ciężkiego szachrajstwa…

Pot żłobi kaniony na zakurzonej i lepkiej twarzy Bobusia, ścieka z nosa i podbródka. Czarny od brudu podkoszulek popularnie zwany żonobijką, szare i rozciągnięte spodnie dresowe — również się lepią. Trzeci kurs dziś, jeszcze ze dwa — i będzie fajrant, rozpali się pod kuchnią, spocznie na krześle, pogłąska Brysia i, patrząc jak zajmują się ogniem kolejne faktury, katalogi plastikowych złączek, rurek, przelotek, płomienie zaczynają lizać połamane półki i ścianki regałów, będzie można porozmyślać o gorzkiej słodyczy życia, które tylko czasami bywa znośne.

Przynajmniej dla niego, ofiary fałszywych pomówień, oskarżeń. I pierdzielonego szerszenia, co się zagnieździł, obrał biedaczyska z rozumu — i ani myśli wyłazić.

Nagle, tuż pod umazaną pseudograffiti, grożącą zawaleniem ścianą, Bobuś dostrzega postać. Pozostawiony samemu sobie, przez lata dewastowany budynek hurtowni chyli się ku upadkowi, resztki tynku dopadają, zużlowe pustaki się kruszą, jeszcze rok-dwa — i gruchnie, złoży się, niczym domek z kart. W zasadzie wszystko trzyma się tu na słowo honoru i na dobrą sprawę trzeba by ogrodzić dawną hurtownię, wywiesić tablice ostrzegawcze, że: „Teren prywatny, obcym wstęp surowo wzbroniony”, zakazać Bobowi, jeśli mu życie miłe, pielgrzymowania z wózkiem, trzeba być mądry przed szkodą.

Ale kto miałby to zrobić, jak tej ścierwoposesji nawet syndyk nie przejął, oficjalnie Plastykar chyba nigdy nie upadł, albo w ogóle nawet nie rozpoczął działalności. Tu jest Zgęsiek, tu wszystko się odbywa na lewo, na wariackich papierach.

Jedna, druga ściana się przechyla. W odróżnieniu od nich — postać stoi w pionie, prosta jak drut. Niczym żołnierka podczas porannego apelu. Stoi groźnie i na baczność, nie odrywa wzroku od spoconego wózkarza.

Aż podskakuje, Bogdan, przeszywa go dreszcz. Ki czort? — myśli. Po chwili jednak bierze tajemniczą postać za manekina, kukłę wystawową. Ociera pot z czoła. I znów drży, Bodzio Maskojedow. Poruszyła… zaraz — czy może poruszył? Poruszyło się, stojące parędziesiąt kroków od niego męskie kobieciszcze, a skoro tak — znaczy: jest żywe. Zresztą: sprawia takie wrażenie, im bliżej Bobulo podchodzi i uważniej mu się przygląda, tym bardziej rozumie, że to nie żaden animatroniczny robot, a jak najbardziej żywa istota. Taka co oddycha, sądząc po posturze i muskulaturze — parę w łapach ma i w razie potrzeby — potrafi przydzwonić. Tak, jak Paweł Grzybiędź, lokalny pijaczek często przesiadujący w ruinach Plastykaru, którego parę dni temu Bobi postanowił pomolestować i od którego dostał solidny wpiernicz.

Uznał, uszerszeniony miejski reducent, kryptogej, że leżącemu na stercie szmat, poza ustawicznym pomrukiwaniem nie dającemu oznak życia menelowi kompletnie urwał się film — i można go bez konsekwencji poprzytulać, popieścić, (tfu!) polizać.

Lecz, ledwie włożył był śpiącemu Grzybiędziowi język w ucho — zrozumiał, że bardzo, ale to bardzo się przeliczył, sen opoja był płytki i czujny. A jego ciosy — wprawne i silne.

I spierniczał jak niepyszny, Bobi, ile miał sił, wyklinany na czym świat stoi, lżony od najgorszych, kopany i opluwany. Chciał przeprosić Pawła, ale przez swą ciężką, spotęgowaną nerwami wadę wymowy nie był w stanie, zapluł się tylko łazwo, zasmarkał i wyjęczał katarycznie: „Fłafałały”.

Po zostawiony wózek wrócił pod osłoną nocy, z latarką, rozglądajac sie czujnie, niczym przerażona surykatka.

Mniej, lub bardziej odhumanizowani żule gościli w szczątkach hurtowni, przeróżnistych lumpenproletariuszy, gorzałkowiczów miał okazję widywać Bobi. Wszelkiej maści degeneratenproletariatraczył sie, spożywczymi lub nie, alkoholami, wszczynał awantury o podpite dwa łyki nalewki porzeczkowej mocnej, nadchlany słodki winiak Rondinella, czy ordynarny dynks, o zasunięte z kieszeni drobniaki, papierosy lub zapalniczki, tłukł się z zapamiętałością godną fighterów Freak MMA, haftował niemiłe dla oczu, wzorzyste kałuże, rzygał na zielono, czarno, pluł gdzie popadnie, krótko mówiąc: najrozmaitsze cyrki działy się w resztkach zabudowań Plastykaru, ale czegoś tak dziwacznie-groźnie-wabiącego szerszenosiciel jeszcze nie widział.

Iskrząca i zorząca się, rozmiriadyzowana "pani", lat około trzydziestu, stoi pod chylącą się ścianą, nie odrywając oczu od Bogdana... zsuwa szorty. I przywołuje go, całym swym widokiem, kształtem, zapachem.

Tyleż tajemnicza, groźna, co szalenie pociągająca postać, której po prostu nie można się oprzeć. Kobieta z... Jezu.

Aż oblizuje się, Bobi. Idzie jak zaczarowany, zakochany, do swojej lubej. Lubego.

Blondyneczka o nieco męskich rysach, kwadratowej, niczym u Schwarzeneggera szczęce, z lekkim wąsikiem, zrzuca spodenki.

— Chodź, no, chodź — zdaje się mówić paniochłop. Rozświetla się jeszcze bardziej. Jego/ jej nimb płonie, aureola fosforyzuje wszystkimi kolorami tęczy, a gruby i żylasty fiut podnosi się jak na komendę.

Przyspiesza kroku, urzeczony Bobulo. Samczość, brutalna, męska siła w wyglądzie zjawy łączy się z delikatnością i urokiem prawdziwego efeba.

Podniecony do granic możliwości, wiedziony syrenim śpiewem podbiega, kołysząc się na boki, napaleniec.

Mężczyznobieta wyciąga ręce, obejmuje całuśnego Bodzia. Tak spragniony męskiego dotyku, czułości, memłając w ustach "Kwocham cięł", dygoczący z ekstazy Bogdan wnika całym sobą w ciało złudnicy, wchodzi w jej szyję, usta, gardło, klatkę piersiową. Przystaje na moment między żebrami, waha się. Wszedłby głębiej, ale ma obiekcje. Nie chce sprawić bólu ukochanej facetowi.

— Jeszcze kroczek, no, śmiało... — mówi kompletną ciszą zwodziciel(ka).

Waha się, Bobuś. A co, jak zapiecze, skaleczy nimfulca?

Światło drży, pulsuje, łagodnymi falami popycha Boba w głąb. Ciepło. Zamknięcie. Intensywne błyski.

Łyse, sparciałe opony zaczynają się rozpływać. Smród topionej gumy. Chwilę później staryzny, zbity z nieoheblowanych desek wózek z kołami od roweru wagant, staje w płomieniach.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania