Poprzednie częściCzarnodia (cz. I.)

Czarnodia (cz. V.)

V. ZATRYBIANIE

 

Płazowaty samochód zatrzymuje się. Cztery dosyć solidne plaskacze, jak to się mówi, „przywracają mi ustawienia fabryczne”.

Chłopak początkowo oponuje, że jak to tak, „pacjent” został poddany za mocnej hipnozie i zaczyna schodzić, nie wypada go tłuc, bo jeszcze całkiem padnie trupem, ale pryszczulka, nie zważając na jęczenie, wali mnie dłońmi w policzki.

Odzyskuję względną świadomość, przestaję bredzić. Przez sekundę nawet waham się, czy by nie podziękować za uwolnienie od bełkotu, ale zaraz uświadamiam sobie, że to przecież wina gówniary, rzuciła na mnie koszmarny czar, a potem łaskawie go zdjęła, więc za co mam być wdzięczny — że uwolniła od mięcia w ustach sałaty słownej, łaskawie sprawiła, że doszedłem do siebie, zamiast zgłupieć do reszty? To jakby dziękować dresiarzom, że nie skopali za mocno, spuścili taki dżentelmeński wpierdol, kurtuazyjnie zabrali telefon i portfel, wiec w zasadzie nic się nie stało, było miło, chłopaki, polecam się na przyszłość jako ofiara.

Kurde — zostałem porwany! Przemocą parapsychologiczną zmuszono mnie do wsiąścia do auta-rzekotki — i wiezie się w nieznanym kierunku. Co tu się, drodzy państwo, odpier…

Ból w skroniach, mdłości. Skołowany nie rozdzieram pyska, nie każę się natychmiast wysadzić.

Malachitowooka rozgaduje się, chwali, jakaż to z niej jest, wybrana przez zło, wszelkie moce nieczyste, księżniczka mroku.

— Od Starożytności albo i dalej, dokąd pamięć ludzkości jest w stanie sięgnąć, w czasach przedsłowiańskich, co ja gadam — wcześniej, gdy może w ogóle nie istniało słowo pisane, przed hieroglifami, petroglifami, w okołomamucich czasach, gdy w miejscu Polski była puszcza nieprzebyta, narodziło się proroctwo. Kto i kiedy dokładnie zwiastował moje nadejście — już niepodobna ustalić. Historia, niczym płyn cif, zmywa i jak domestos zżera swoje pierwociny, fakty, do tego stopnia myli tropy, że nie sposób się w tych zatartościach połapać. Choć może to i lepiej… Najstarsi Podlamówkowianie nie są w stanie stwierdzić, przez ile pokoleń przekazywano w formie ustnej wieszczeństwo. Ani ile kobiet, a podobno i dziesięcio-dwunastoletnich dziewczynek w okrutny sposób ukarano/ stracono, starając się wywołać moje przyjście. Choć wiedzieli, Podmalówkowscy, że to nieprzyspieszalne, prorokowana czorcica urodzi się, kiedy będzie odpowiedni czas… a ten, jak na złość, przez całe stulecia nie miał zamiaru nadejść… Zabijali wiec za byle przewinienie, choć powinni — za najcięższe przestępstwa jak zabójstwo, spędzenie płodu…

— Streszczaj się, już dojeżdżamy.

— Wieś Podmalówka jest, o czym nie uczą w żadnej szkole, najstarszą w kraju. Więcej — jest przedpolska, jej korzenie siegają pradziejów. I od zawsze, mówię ci — od zaw-sze, przez rządy Piastów, królów elekcyjnych, przez mroki dziejów — trwała i trwa wśród mieszkańców najgłębsza zmowa, sprzysiężenie…

— …kocie. — pancurek wchodzi w słowo swojej pannie, przerywa coraz bardziej emfatyczny słowotok.

— Dokładnie tak: kocie. Jeszcze nie wyrosły drzewa na chaty w Biskupinie, jeszcze nie uformowały się głazy, z których wybudowano zamek we Wleniu, najstarszy w kraju, nikt po polsku, nawet po staropolsku nie mówił, nie śniło się, by pobruszeć, ani poczywać — jak we wsi Podmalówka, istniejącej dłużej, niż egipskie piramidy, każdą kobietę, która w powszechnej opinii śmiała się zachowywać nie tak, jak od niej oczekiwano, miała własne zdanie i nie bała się go wypowiadać, bo już nie wspomnę o gorszych rzeczach, taką, nawet ledwie co od ziemi odrosłą delikwentkę rada wsi z sołtysem — najwyższym prawodawcą i sędzią — skazywała na karę kota. Dziewczyna nie musiała od razu być złodziejką, czy, o zgrozo, dzieciobójczynią. Wystarczyło, że rzucono na nią cień, jedna pani napierdoliła coś drugiej, zaczęto szeptać, że "ta to musi być Matkoczortką" — i poszło. Starczyły kalumnie, obmowy, ktoś nie chciał zwrócić długu, był skonfliktowany z ojcem, mężem, czy samą zainteresowaną, z zawiści, że sąsiadce lepiej się powodzi albo bez powodu jakiś skurczysyn rzucił podejrzenie na Bogu ducha winną dziewczynę — i szło lawinowo, ruszała machina nie do zatrzymania, a jej tryby mieliły na miazgę niemal każdą nieszczęśnicę, która miała pecha w nie wpaść.

Przedchrześcijańskie, okrutne próby w każdym poza jednym, przypadku kończyły się tak samo: śmiercią biedaczki. I zwierzęcia. Kota! Łapano zapchlonego sierściucha, chwytano zbyt wygadaną kobietę, cudzołożnicę albo niewinnie posądzoną laskę i, kurwa, zaszywano jej w podbrzuszu kota! Jesteś w stanie wyobrazić sobie skalę barbarzyństwa, jakiego dopuszczały się całe pokolenia Podmalówkowian? Ja też nie. Ile wrzasku musiało być przy tym, ileż cierpienia, łez… Nie do pojęcia, w jak wielkich męczarniach odchodziły moje praszczurki…

Było to utrzymywane w najgłębszym utajeniu, ciagnęło sie przez czasy szlachty, porozbiorowe, przez Pierwszą, Drugą, aż do Trzeciej Rzeczpospolitej. Nie mieli o tym pojęcia inkwizytorzy, okupujący Polskę naziści, siepacze tego, czy innego księcia, króla, komuchy, ubecy, esbecy, uopki, nikt, dasz wiarę? Podmalówkowskie wypatrywanie Złego (który, he, he, okazał się Złą) nie wychodziło poza obręb wsi, fama o tym, co się u nas wyprawia nie rozpełzała się dalej…

Poza tym wiesz, Marek — to nie miała być stricte kara, już na pewno nie śmierci. W ten, przyznaję — barbarzyński sposób sprawdzano, czy znarowiona kobieta nie jest Matkoczortką, potencjalną rodzicielką wywieszczonego w Starożytności demona w ludzkiej skórze, który to miał się narodzić po, kurwa, kotowchłonięciu. Jak fama głosi — od chuja dziewczyn zamordowano de facto za nic… Bo, oczywiście, takiego zaszycia pieprzonego mruczusia nie szło przeżyć. Ciemni ludzie wypatrywali antymesjasza i starali się przyspieszyć jego narodziny, chyba, kurwa, na takiej zasadzie, jak… no nie wiem, co by tu durnego wymyślić… O — jakbyś wpatrywał się w zegarek i miał nadzieję, że dzieki temu czas będzie szybciej biegł, im intensywniej się wgapisz, tym…

— Dobra, załapałem — odzywam się w koncu niepewnie, jakby zdziwiony, że odzyskalem zdolność logicznego myślenia.

— Ginęły i ginęły, biedne, pyskate kobiety. Zapowiedziany przed stuleciami Zły — nie chciał nadejść. Aż trafiło na moją matkę, ancymonkę. Od maleńkości na język nie chorowała, lubiła se podokazywać, choć ostrzegano, że się może tak skończyć…

— Kasja, kurwa, do rzeczy!

— Wulgarnosć, zaczepność to nic, w dzisiejszych czasach jeszcze by uszła. Ale jak ja złapali z żonatym chłopem, niejakim Ryśkiem Strzeżogą — kara mogła być tylko jedna: kot! Wyrok, jak mi opowiadała, wykonywał Juchim Małcużuk, taki zarośnięty dziad borowy, co mógł grać, kuźwa, czarodzieja Plimplana w aktorskiej wersji bajki o Maurycym i Hawranku.

Baby ją złapały, sołtys Rućko wydał wyrok, ryknął: „kot!”, związano moją mamcię i ten, kurde, Juchim Małpawalpach, bo tak go dzieciarnia przezywała, niesie w worku złapanego kocura… kotkę, choć co to ma za znaczenie… Mama — z jednej strony — przerażona, boż to, kurwa, z życiem się przychodzi pożegnać, z drugiej — stara się nie okazywać, że ją to w jakikolwiek sposób rusza. Umierać — żal, szczególnie w tak młodym wieku, bo ledwie dwudziestkę miała, z drugiej — myśli: nie można dać ścierwojadom satysfakcji, trzeba trzymać fason wchodząc na ten pierdolony koci szafot… Zaciska więc zęby, stara się wspominać wyłącznie miłe rzeczy, jakich doświadczyła w kończącym się, kurde, życiu. Zrozumiałe, że chce się wyć, zwierzęco, że za co, jakim prawem skazujecie na śmierć w męczarniach jedna z was, czym, zwyrodnialcy jedni, tak podpadłam, wydaje się wam, frajerzy, że ja pierwsza i ostatnia pieprzyłam się z cudzym chłopem; ale i bierze mamę przekora, nie chce dać po sobie poznać, jak cierpi. Choć czuje, że bardzo, bardzo nie zasłużyła, za kompletny duperel spada na nią najgorsza kara w dziejach ludzkości.

Leży związana, oddycha głęboko. Otacza ją złowróżbna cisza. Podmalówkowianie patrzą bez słowa, z potępieniem. Nikt się nie śmieje, nie wyklina, bo co, jak okaże się że to przyszła Matkoczortka, która porodzi Złego? Więc trzymają pyski na kłódkę.

Małpawalpach podchodzi, również — pary z gęby nie puści. Tylko sapie jak dzik, poci się, twarz ma rozpłomienioną. Nachyla się, kudłacz, normalnie jak mama to opowiadała — aż nie mogłam uwierzyć. Średnioweicze, kuźwa, albo inne wieki dawne, jakieś pierdolone Salem, koszmar na jawie.

Nie szarpie się, grzecznie leży, czeka na wpierniczenie kociska. Swoją drogą — podziwiam. Skąd wzięła w sobie tyle samozaparcia, by znieść taką gehennę bez, jak mówiła, a komu jak komu, ale jej to wierzę w stu procentach — bez słowa skargi... A nawet, jakby się rozpłakała, wyła, błagała o litość, wierzgała — czyż nie byłoby to zrozumiałe w takiej sytuacji?

Podchodzi, jebany rozognieniec. Ma na sobie gumowy, rzeźnicki fartuch, w łapie — taaaki długi majcher do szlachtowania świń. Zadziera matce sukienkę, bo to lato było, gorąco, więc lekko się ub...

— Dojeżdżamy, Kasja.

— … i rozcina jej podbrzusze. Asystent cholernego Tulpa podaje worek. Ruszający się. Kotka, umaszczenie — kaliko, trzykolorowa, jakby ktoś pytał. Wkłada mamie w ranę.. w trzewia… i zaszywa… Podobno nikt, ani jedna osoba we wsi nie wierzyła, że ona to przeżyje, ze tyle set lat wyglądaną Matkoczortką okaże się właśnie pyskata Jadzia Wojuszko. Patrzyli z ukosa, czekali, aż wyzionie ducha, co zawsze momentalnie następowało. Zrozumiałe: żaden, kuźwa, organizm nie ma prawa wyjść cało z takiej, cha cha, cha, transplantacji na chama. Ciała największych herosek, strongmanek” nie udźwignęłyby „pasażera na gapę”.

Filują, filują — a gówniara nie dość, że się nie kończy, to… zdrowieje w oczach! Brzuch zaczyna się jej zmniejszać, kocica się po prostu wchłania!

Ależ, podobno, padły na kolana wszystkie bydlaczyska, tyleż zszkokowane, co urzeczone zjawiskiem. Oto na ich oczach spełnia się wielusetletnie proroctwo, dostępują zaszczytu bycia naocznymi światkami partenogenezjalskiego, czy jak to się mówi, poczęcia się Złego. Sorry: kotopoczęcia.

Rozwiązują mamę natychmiast, zaczynają przepraszać. Nie wstając z klęczek dotykają z namaszczeniem, całują jej wypłaszczony brzuch. No i od tamtej pory jesteśmy w Podmalówce traktowane lepiej, niż królowe. Jak caryce albo faraonki. Oddają nam cześć niemal boską! A teraz będą tak tobie! I to nie mieszkańcy jakiejś jednej, durnej wsi na końcu świata, gdzie jamniki, kuźwa, podogoniami szczekają, ale wszyscy ludzie w Polsce, na caluchnym świecie, Marek! Rozumiesz?

— Yhy… — odmrukuję. Jasne, mała, alles, cholera jasna, klar. Dzień jak co dzień: dziadyga ostrzegający przed gniewem Neptuna jakby nigdy nic rozwala jakiegoś łebka, ty, kociasta córo, hipnotyzujesz mnie, by wpakować niczym Jonasza w głąb bebechów oślizgłego stwora — i wieziesz razem ze swoim kochasiem-przydupasiem w nieznane. Może na, hi, hi, kotransplantację. Wszystko w porząsiu, choć jestem tak skołowany, że ledwie mogę unieść głowę, ciągle mam potężne mdłości, aż język sam się wysuwa z ust. Rozumiem, kuźwa, że gówno rozumiem, jak ten filozof, co pierwszy tę frazę powiedział.

 

VI. RÓŻNORODNIEJSZE, BRZYDSZE

 

Nim (wreszcie!) docieramy do punktu docelowego, jakim faktycznie jest rodziustowski klub ze streapteasem (swoja drogą — ile można jechać przez jedną wioskę? Kluczyła, woziła mnie w kółko, żeby się wy7gadać, pryszczatka?), porywaczka zdąża streścić cały swój życiorys.

Nazywa się Kasjana Wojuszko, jej chłopak — Paweł Kugłatowicz, poznali się w ubiegłym miesiącu na pancur-gotyckim forum Nieprzeżywalni.pl, w zasadzie nie są parą, skoro spali ze sobą tylko dwa razy. Można wręcz powiedzieć, że nic ich ze sobą nie łączy.

Pawcio jest kompletnie zakochany w Złej, która okazuje się nie być taka znowu najgorsza, co prawda umie hipnotyzować, ale wyjątkowo rzadko korzysta z tego daru i prawie nigdy nie robi tego z niecnych powodów, by kogoś okraść, skłonić do ośmieszenia się, poniżyć. Ze mną też tak było, przecież gdyby nie maluteńkie przymuszenie — trzeba postawić sprawę jasno: nigdy nie wsiadłbym do żabii, by dać sobie wszystko wytłumaczyć. To nie żadne zniewolenie. Potrzebny był mentalny forteluś, no, już dobra, mam się nie gniewać, co złego — to nie oni.

Zatrzymujemy się na parkingu przed jakimiś popegeerowskim bloczyskiem, który, według seledynowowłosej, ma być klubem dla dorosłych, półtajnym miejscem uciech wszelakich.

— Co wy pieprzycie? To jakiś budynek zamieszkiwania zbiorowego, a nie nocny, tfu, dzienny… całodobowy klub…

— Bo ma tak wyglądać! Wiesz, palancie, co to konspiracja? — nagle zaperza się Paweł. Zdenerwowało go moje niedowiarstwo, ciągłe kwestionowanie prawd objawionych, jakie pociska jego dupencja.

Ta — naskakuje na niego, że grzeczniej do wybrańca. Kolo zbiera nielichy opiernicz za bycie niemiłym dla CYLIDRĘŻALA.

— Jak mnie nazwałaś? — parskam śmiechem, jednocześnie — dębieję. Karnawał wariatów! Ocknąłem się, kurczę, blaszka, w samym sercu szpitala dla kompletnych popier...

— No Cylidrężal. Co w tym dziwnego? To święte, wyśnione określenie, magiczny przydomek. Przyśnił mi się na jawie, wraz z twoim zapachem.

— C... co?

— Z całą twoją esencją. Odnalazłabym cię w najgłębszym i największym tłumie, tak nas, obdarowanych, ciągnie do siebie.

Wysiadamy z płaza. Przy niczym nie różniącym się od typowych, wiodących na klatkę bloku, pomazanych markerami w gzygzoły, potagowanych durnymi akronimami drzwiach stoi równie blokowo-klatkowy żulik, jak się okazuje — bileter i wykidajło w jednym.

Taksuje nas podropiałym wzrokiem. Płacimy typkowi w ortalionach śmieszne pięć złotych od łba, dostajemy kompletnie nieczytelny świstek-bilet — i otwierają się przed nami podwoje klubu Eparchia.

Dobrze powiedziałem: płacimy. Ciągle jestem pod działaniem hipnozy, ci prawda orientuję się w sytuacji, ale dalej spełnia, bezwolny kluch, niewypowiedziane polecenia pani, daje się wieść malachitowookiej dominie dokądkolwiek sobie zażyczy.

Zstępujemy do piwnic, gdzie kicz, pustki, smętność i ubogość ogólna.

Jest środek dnia, więc niby trudno się dziwić, że frekwencja jeszcze nie dopisuje, ale to, co to zastajemy w nocno-dziennym klubiszczu, nawet w oczach takiego nieobeznańca jak ja, przedstawia żałosny widok.

Mizerna, cicha, saleńka licha: ledwie siedem rachitycznych stolików, dwie stojące pod ścianą, obite kremowym skajem kanapy, na podwyższeniu — wybieżek i rurka, na której kręci się wynędzniała — teraz dobre — karlica. Z głośników leci Dwarf me, baby, a ta, rozebrana do rosołu ćpuńcia-chudzina, ospale wije się przy nieruchomym, blaszanym drągu.

Gapię się przez moment nieźle urzeczony. Nigdy nie widziałem na żywo nagiej niskorosłej. W zasadzie, o ile sobie dobrze przypominam, nigdy żadnej nie dane mi było zobaczyć, gołej, czy nie…

Ta tutaj nie jest za specjalnie atrakcyjna, bardziej wygląda na przerośniętego niemowlaka, niż kogoś kojarzącego się z rozkoszą, wyuzdanym seksem. Ot, taka po prostu bezpampersowa uciekinierka ze żłobka.

Na oko dwudziestoletnia kelnereczka wskazuje nam stolik tuż przy rurze. I wywijającej zapadłymi bokami golasce.

— Trzy razy crime passionelle z podwójną wódką i lodem — zamawia Kasjana.

— A oprócz drinków? Może coś byśmy zjedli? — odzywa się przydupaścio.

— Na razie wystarczy — decyduje za wszystkich samica alfa.

Nie mija parę chwil, jak na stoliku pojawiają się całkiem spore kielony z buro-różową zawartością.

— Spróbuj, Marek. Założę się, że nic lepszego w tym roku nie piłeś. Najmocniejszy legalny drink ever. Z meskaliną... Dobra, żartowałam. Nie powiem z czym, ale sam sie przekonasz, jak kopie. Będziesz mógł po tym wstać i na jednym oddechu przebiec maraton. Na rękach. Albo i bez wstawania, rzem z krzesłem...

— ...lub wstąpić do nowosformowanej grupy poetyckiej Truchtary. I człapać. W bezsensie zdań... — nadal bredzę.

— Wasze zdrowie, objawieńcy — wznosi toast chłopak pancurki.

Faktycznie — smaczne jak cholera i mocne jak sto czortów. Piekło w gębie, infernum na podniebieniu!

Ledwie zdążam wziąć głęboki oddech, przełknąć piekącą ślinę — następuje wariacka, kurde, podmianka. Alkohol nie dociera jeszcze do żołądka, jak już mam halucynacje! Oto zamiast niskorosłej, tuz przed moim nosem na rurze tańczy… dziadek od płoszenia Neptuna! Kręci kościstą dupą, kłapie wyłogami marynarki, tnie pantoflami hołubce! I kręci się, pląsa, wywija girami ukazując grube arterie żylaków.

Zamykam oczy. Otwieram. Przeszło, tancereczka odzyskała dawny, niezgredzi wygląd.

Zaraz zza kotary, dumnym krokiem, wychodzi postawny faciu w cekiniastym, nieco klaunowskim kompleciku. Z twarzy — wręcz model albo aktor. Trochę Fabijański, trochę młody Stuhr.

Dziękuje za występ karliczce, prosi o brawa. Tańczyła dla nas najwybitniejsza pole dancerka, Lady Spuma de Ras.

Malusia kłania się, wciąga leżące leżące obok rury majcioszki.

— A ja nazywam się Lolo Starożeniec i zapraszam na Lolo Starożeniec Drag Race!

Kasjanie i Pawłowi aż zapalają się oczy. Rozemocjonowani, podekscytowani, jakby nie wiem, kogo, Taylor Swift, Biebera, czy może zmartwychwstałej Whitney Houston się spodziewali, wyciągają telefony.

— Nagrywaj, Marek. Zaraz będzie dobre! — rzuca drżącym głosem chłopak.

— Nie mam czym.

— Jak to?

— Zwyczajnie. Jestem za młody na komórkę. To skomplikowane w obsłudze urządzenie dla dojrzałych i odpowiedzialnych ludzi, nie takich jak ja. Jeszcze bym co popsuł, nadusił nie tam, gdzie trzeba, rozkwasił ekran— i byłaby szkoda... — ironizuję. Fakt faktem, że telefon zostawiłem na kuchennym stole, gdy uciekałem z domu.

Dobra, nie będę o tym myśleć, bo gówniara gotowa znowu shakować mi łeb i odkryć, że...

Co tu będzie — parada transów? A jak! Matko jedyna, idzie pierwszy, zaanonsowany przez wodzireja pan(i) Alecour Vayaya, ogrowaty osiłek w peruce a’la Dolly Parton, wydziarany jak nieboskie stworzenie, oczywiście — nagusieńki.

W skroniach zaczyna mi groźnie pulsować, czacha dymi, jakby zbierało się na wylew albo udar. Mimo to, znowu wbrew sobie, pociągam kolejny łyk drinkala.

Pan napakowany pręży się, kiwa czym popadnie, obraca dookoła własnej osi. Zaczyna lecieć jedna z bardziej nielubianych, by nie rzec — znienawidzonych przeze mnie piosenek: Mosty i cyferblat Ralpha Kamińskiego. Ta z debilnym refrenem.

"Dyszeć w takt i zgodnie z ruchem wskazówek zegara, dyszeć w takt..." — nucą jak na komendę moi porywacze.

Ciągle naprężony Alecour znika za kotarą. Na scenę wchodzi kolejne Androgyne i prezentuje się, pręży androgynitalia.

— Powitajcie wszechpotężną Paryżankę, Lady Berenikę Quilloche! Przyjechała do nas spod samej wieży Eiffela...

Zapadam się w krzesło. Błyska kolorofon, drink się kończy, głowa puchnie. Kasjana i Pawcio bawią się w najlepsze, oklaskują trzeciego udaka/ cudaczkę, owiniętą egretą i trzepoczącą wachlarzem ze strusich piór niejaką Miss Ja Bavcavie.

— Nogi byś przynajmniej ogolił... znaczy — ogoliła... — mruczę pod nosem.

Zaczyna się Amastia, jeden z pierwszych hitów Lady GaGi i pojawiają się zmutowane „bliźniaki syjamskie”. Starsi panowie, starsi panowie, starsi panowie dwaj. W stringach i ze sztucznymi piersiami, które odrywają zamaszystym ruchem.

Pan Lolo krzyczy, niemal skanduje górnolotne hasła o równości mięsa i plastiku, wyższości ciała zoperowanego nad naturalnym, a więc ułomnym, wywrzaskuje trans-pochwalne ody, a mnie, coraz bardziej skołowanemu, chce się zwracać. Rzygać w takt i zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Drink zbrylił się w trzewiach i czuję, że one też powoli kamienieją.

Seledynowowłosa wskakuje na scenkę i, kompletnie pijana jednym kielonkiem, zakłada na głowę cycochy na szelkach. Tańczy.

W brzuchu czuję łupnięcia jej kroków. Bierze mnie amózgia.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania