Czarnodia (cz. I.)

Za granicą przyjemności kryła się tortura"

Adam Węgłowski Pruski lód

 

"Spokojnie, to tylko otchłań. Tam nikogo nie ma. Jest cicho i bezpiecznie."

Jakub Żulczyk Dawno temu w Warszawie

 

I. SZAWABACHĄ!

 

— Ptactwa… ptaszęta, ptacęta… ich trajektorie śmigliwe rozorujace niebo na szachownicze pola, są znacznikami. Przez nie właśnie przemawia do nas formami ściśle zgeometryzowanymi, Absolut. Jak zwał go, tak zwał: Kikutnica Niebieska, Grylaż, słodki aż do przesady, równie mdlący, co miły dla podniebienia, gdy zmawiasz do niego modlitwy i przez to się łączysz z istotą Istoty, Pielnik Ciągnikowy Zawieszany… Taaak — wiele ma imion, określeń, przydomków, ksyw, nasz Pan Lotów, nasz Podchmurny…

Brodacz milknie, wpatruje się jasnobłękitnymi oczami w słońce. Zdrewniałym pazurem kreśli w powietrzu iksy, sinusoidy, igreki.

Jego palec to teraz magiczna różdżka, którą Może, Potrafi, Jest W Stanie. To wszechprzemiot do oddzielania ziarna od plew, światła od ciemności, nieb od piekieł, rozgraniczacz wymiarów.

Policzki ulicznego profety czerwienieją, malinowy nos (efekt długoletniej i niezmordowanej praktyki chlańczej — sam mam taki) — jeszcze bardziej kraśnieje.

Zamyślił się pan Antoni, zawiesił, dał otulić kłębiącym się pod czaszką, skołtunionym obrazom. Porwały go lotne myśli — i niosą, niosą heeeen za widnokres!

Obserwujemy uważnie, jak pogrąża się w meandrach rojeń, zostaje wciągnięty w bezdenne czeluści wizji pełnych mroku, jak gubi się na rozstajach niewyartykułowanych słów, zdań w bezjęzykach, myli tropy, ścieżyny, wątki. Ściąga brwi, pochmurnieje, na czoło występują mu sine żyły. Nadyma się, sprawia wrażenie, jakby doznawał wylewu, udaru i ataku serca naraz, wydyma usta, zdaje się, że już-już dobędzie głosu niby oręża, schwyci siłą woli aparat artykulacyjny — i jak nie ryknie tubalno-zwierzęcym, absolutnie nie przypominającym ludzkiego głosem, jak nie wyda z siebie, ile sił w płucach, gargantuicznego gardłotworu, od którego zerwą się gołębie zaściełające i zasrywające bruk całej starówki, w okolicznych restauracjach, barach, kebabowniach popękają michy, pokale, papierowe talerze i błony bębenkowe klientów, trzasną szyby i lusterka każdego samochodu w promieniu kilometra, rozlecą się w driebiezgi okna, ekrany, wyświetlacze, witryny i w ogóle wszelakie możliwe do wyobrażenia szklane czy plastikowe powierzchnie, od którego pokruszą się błony dziewicze kilkulatek, starych panien, odpadną płatami make-upowe maski z twarzy tapeciar, zrolują się wąsy hipsterów, brzuchatych wujków-januszów, krótko mówiąc — nastąpi jeden wielki, hekatombalny rozpizd…

Słodka nieznajoma przygotowuje się na spodziewany ryk, mruży oczy, odsuwa się od przyszłego krzykacza. Antoni, gwiazda internetów, jeszcze bardziej buraczeje na pysku.

No, zaraz nastąpi wrzask, jak w ostatnich sekundach lotu pewnego tupolewa — że pozwolę sobie tak czerstwo zażartować.

Napięcie rośnie, nabrzmiewa w powietrzu. Między mną, parką rozkwieconych dzieciaków a Antkiem, Wizjonerem, gęstnieje cisza. Jak zaraz rozedrze pysk, podskoczy, zacznie się ciskać, szarpać i krzyczeć swoje mało urocze, ale ciekawe jak choroba niedorzeczności, nasz prorok. Może nawet da komuś w pysk.

— … a, co mam tak gadać o krojeniu nieb ptasimi skrzydłami. Nudny temat, szary i płaski. Wiedzieliście, że sfragistyka to nauka o pieczęciach? — rzuca niespodziewanie, zupełnie spokojnym i łagodnym tonem Antoni. Parskamy śmiechem. Góra urodziła mysz, z wulkanu wykluł się polonista w średnim wieku, Adaśko Miauczyński. I naucza nas trudnych słówek.

Dźwiga się powoli Antoni, najsłynniejszy wariat polskiego Youtube’a, odwraca bez słowa. Obraził go, zdenerwował nasz chichot prosto w twarz?

— No, ej, gdzie idziesz? Powiedz coś jeszcze! Sorry, nie wiedzieliśmy. Dzięki, przydatne info — hippies nie odpuszcza, nie przestając nagrywać telefonem, podchodzi do Antka. Ten — posyła mu promienny uśmiech, ukazuje garnitur sczerniałych post-zębów.

— No, to zostałem takim właśnie materiałem do badania. Jako pieczęć pod traktatem pokojowym in blanco. Jak obietnica końca wojny albo przynajmniej rozejmu. De facto jestem, by między wami nie istnieć… — rzuca z nostalgią filozof ulicy. Garbi się, chowa głowę w ramionach i zbiera się do odejścia.

Chłopak-kwiat nie chce przeginać, widzi, że audiencja została, przynajmniej na dziś, skończona, a wszelkie próby namawiania Antoniego na powiedzenie choćby paru słów do smartfonowej kamery spełzną na niczym.

— Piękny tekst, dzięki! — ćwierka słodkim głosikiem piegowata, zniewalająco piękna gówniara w tiszercie z Bobem Marleyem. Zielonoskórym i o wyłupiastych oczach. Przez moment przemyka mi przez myśl, że najchętniej zdjąłbym z nią tę szmatę z rasta-alienem.

Antek Grembach stracił ochotę na dalsze profecenie, wyprztykał się na dziś. Panie i panowie — możecie się rozejść, kurtyna.

Człapie teraz, tyleż natchniony, co pochmurny, zmieniony w szarego przechodnia eks-prorok, emerytowany wieszcz, zlazły z pala Szymon Słupnik, któremu znudziło się profetyzowanie. Momentalnie zezwyczajniał, stał się prozaicznym do bólu, szarym przedeptywaczem ulic. Nie zaczepiać, nie kamerować, nawet nie starać się wchodzić z takim w dyskusje, nie ciągnąć za język, bo autentycznie nie ma kogo. Taki prozaiczniuch ma do powiedzenia mniej niż nic, słowa ujemne, czarne dziury pochłaniające swoją prostacką jednoznacznością każdą, choćby nieco głębszą treść.

Chłopak-kwiat idzie parę kroków za Antonim, po czym, zorientowawszy się, że dziś już nic śmiesznego/ dziwacznie podniosłego gadane nie będzie — odpuszcza i wraca do swojej (?) dziewczyny.

Obsiadający ławeczki wcześni nastolatkowie również tracą zainteresowanie schorowańcem, opuszczają skierowane w jego stronę komórki. Wiadomo: lepiej nie prowokować, nigdy nie można być pewnym, co takiemu do stoczonego przez osłowaciznę łba może strzelić. Na razie jest nawet miły i pocieszny, bredzi/ wieszczy jak potłuczony, daje się wciągać w dyskusje, wróży, przepowiada przyszłość, stawia horoskopy, czyta z oczu, linii papilarnych, kawowych fusów, a bywa, że i z petów, jest lokalną atrakcją Zgęśka, bohaterem niezliczonych filmików na Youtube, publikowanych w necie karykatur, animacji i, gdy kiedyś umrze — tylko patrzeć, jak na Placu Wolności stanie jego pomnik — to przecież, bądź co bądź, groźny świr, drażnić takiego — to jakby drażnić lwa, rozjuszać chorego na wściekliznę hipopotama.

Nie kto inny przecież, jak on, siedział swego czasu w szpitalu psychiatrycznym za pobicie sprzedawczyni w Lidlu, to przez niego młoda dziewczyna omal nie stała się kaleką, nie straciła oka!

Nie spodobało mu się, że na Fałackiej ma powstać supermarket, w dodatku gdzie — w miejscu dawnego dworku Krupskich!

Wszem i wobec rozgłaszał, rozrykiwał wręcz, że nie zgadza się, po jego trupie zostanie rozebrane ponadstuletnie dworzyszcze, a w jego miejscu stanie obrzydliwa architektonicznie hala, przerośnięta wiata przystankowa, ordynarna świątynia konsumpcjonizmu.

Czym tylko się dało — farbami-nie farbami, masłem, dżemem, nutellą, a nierzadko i psim czy własnym kałem mazał po ścianach i sklepowych witrynach hasła nawołujące do obrony zabytku, usiłował dostać się do burmistrza Zgęśka, na sesję Rady Miasta, nawet do marszałka województwa.

Traktowany z góry i z ironią, odsyłany z ironicznymi uśmieszkami od Annasza do Kajfasza, przepędzany z urzędów, nieludzko zarośnięty brudas zagroził w końcu dokonaniem samospalenia, gdy tylko pierwsze koparki i buldożery wjadą na teren dawnego majątku Krupskich, by barbarzyńsko zniszczyć dwór.

Jakaś dobra dusza zgłosiła na policję (i słusznie!), znalazło sie niejedno nagranie, na którym Antek Grembach zapowiada, iż zostanie drugim Palachem, Ryszardem Siwcem, czy Piotrem Szczęsnym — i niedoszły męczennik przesiedział ładnych parę miechów w szpitalu. Gdy wyszedł — nie było już śladu po rozlatującym się dworku, na jego miejscu lśniły nowością blaszane ściany supermarketu.

Taka niesprawiedliwość dziejowa musiała do gruntu wstrząsnąć chorym kaznodzieją. To barbarzyństwo domagało się pomsty!

I vendettnął, Antula, tak, że aż we wszystkich serwisach informacyjnych podali.

Podobno to była jej pierwsza w życiu zmiana, niecałe dwie i pół godziny popracowała w świeżo postawionym Lidlu młoda okularniczka (Grembachopedia, stworzona przez gówniarzy jarających się tematem Antoniego i traktująca tylko o jego uniwersum „encyklopedia” podaje, że nazywała się Ela Klafyta i zaocznie studiowała pedagogikę).

Samozwańczy Punisher-obrońca zabytków początkowo starał się nie rzucać w oczy, zgrywał zwykłego klienta. Nie krzyczał przy kasie, nie wskoczył na „taśmociąg „domagając się natychmiastowego rozebrania sklepu i odbudowy haniebnie zniszczonego dworku, nie pluł, nie kopał, nie ciskał się.

Przydzwonił, raz, a dobrze.

Okulary dziewczyny rozsypały się w proch, nabity gwoździami drewniany kastet-samoróba rozorał jej policzek i górną wargę. Szklane gradziny wbiły się w gałki oczne.

Jak to potem, durnowato i z nadmierną afektacją w jednym z wywiadów określił sam sprawca, "Przy kasie rozległ się wrzask pobitej kolaborantki i innych szmalcowników-zaprzańców, a ochroniarz, zamiast się na mnie rzucić, stał oniemiały, niczym krasnal-prawiczek u podnóża sromu".

I znów posadzili w przybytku bez klamek, tym razem na dłużej. Czegóż to nie doświadczył podczas kolejnego pobytu w psychiatryku, jakich przygód nie miewał, z jakimi osobistościami — od Mahatmy Gandhiego po Elizabeth Taylor się nie spotykał!

Co noc, jak opowiadał, śniło się, że połyka żółwie o ogumowanych skorupach. Zwracał je później do sedesu, a tam — ledwie się schylił — słychać było niosące się rurami... spowiedzi kanalizacyjne, napomnienia kanoniczne i kazania wygłaszane przez, jak mniemał, ubranych w sutanny, mających na sobie wodery i maski p-gaz, kapłanów jakiejś nieznanej powszechnie, parszywej sekty wodociągowych żuli.

Brutalni pielęgniarze wmuszali w niego marmoladyny grzybostojące, przekarmiali fentanylem i makiem krupczatkiem (jest taki!), pakowali w gardło i niżej, niżej, aż po jajca wszelakie używczyska, byleby go tylko wyrwać z logiki, zbić z pantałyku, ukretynić.

Ale nie dał się, rzecz jasna, takiego jak on tytana intelektu byle osiłek w białym kitlu nie sprowadzi z dróg rozumu na manowce — co to, to nie!

Mogą se próbować, ile będą chcieli, chamy konowalskie! Na nic! Jego psychika jest jak skała, niczym opoka, kamienno-blaszana ostoja, fundament na którym buduje się plan nowego, wiecznotrwałego prawa!

Czasami śmieszy, tumani, częściej jednak przeraża, Antoni o wyjątkowo rozchwierutanym umyśle. Wnerwić takiego, zadrzeć ze zgęsieckim, samotnym mścicielem, narazić się na jego wariacki gniew? Lepiej od razu założyć Stowarzyszenie Miłośników Traum. Albo ukryć się jak najgłębiej, zejść do podziemi i dołączyć do armii ściekowych, przedsoborowych spowiedników, o których z takim przejęciem opowiadał Grembach, lokalny kolorytas.

Odczłapuje w sobie tylko znanym kierunku zostawiając smugę szaro-siwej, skołtunionej energii, lepkie, niewidoczne dla przeciętnego śmiertelnika kłaki ezoterycznego syfu.

Krok za krokiem, idzie pomiędzy ludźmi, czy może raczej… hmm… pomimo ich, nie dając się wmieszać w tłum, tak inny, osobny, tak przynależąc wyłacznie do samego siebie, Antek-sztukmajster, nosiciel zbyt ciężkich do udźwignięcia przez jednego człowieka, epopeicznych wręcz, wykraczających poza granice głowy, niedostrzegalnie wrywających się z puszki mózgowej, dzikich i nieopisanie barwnych myślisk, nad którymi niezdolny jest zapanować, i które wiiodą go na zatratę.

Kroczy swoją via sacra, nie zatrzymywany przez nikogo., Roztacza wokoło aurę. Tajemniczości? Raczej pokracz… A, on cały jest wielką pokracznością, skisłofrenik o całkowicie rozmiękczonej przez używki i chorobę głowie.

Przykra sprawa, gość niczym, poza nadmiernym gorzałkowaniem nie zasłużył sobie na taki los.

Nadmiar alko, jak twierdzą internetowi znawcy, samozwańczy biografowie Antoniego Józefa Grembacha, miał kompletnie odebrać mu rozum, wykoleić z torów logiki i racjonalności, udziwacznić. Podstępne, rozumobójcze, pite dzień w dzień wódczysko, zdaniem grembachologów, spowodowało rozwój czającej się w zakamarkach umysłu choroby. Przemiana zwykłego pracownika budowlanego w gwiazdę internetów, zgesieckiego Nostradamusa, nie dokonała się nagle, ani z tygodnia na tydzień. Rozciągnięty w czasie (trzydzieści lat? więcej?) proces kiszenia głowy, ogołacania mózgu z szarych komórek przyniósł tragiczne efekty: odszedł pan Antek, czy może raczej został wyrwany z własnej świadomości — wprost w bezbrzeżną i bezdenną ciemnicę. Mniej więcej taką, jaka przyśniła mi się podczas ostatniego ataku padaczkowego.

Było późne popołudnie, jak zwykle siedziałem głęboko zanurzony w niebieskim, przedtelewizorowym fotelu. Zatopiłem się w ukochanym uszaku.

Co leciało w tiwi? Oj, nie wiem nawet, czy w ogóle był włączony. Nieistotne, nie o niego przecież chodzi.

Biedny, schorowany tato krzątał się ospale w kuchni, z wielkim trudem usiłował zrobić sobie herbatę albo rozpuszczalną kawę.

— Zaraz pomogę, wracaj do siebie, nie morduj się! — powiedziałem dość głośno, Odmruknął, że nie trzeba, o sam. Nie zdążyłem odpowiedzieć, że od czego ma mnie, zaraz zrobię i zaniosę inkę, earl grey z miodem, czy co tylko będzie chciał, nie mogę słuchać, jak się męczy, ciągle próbuje być samodzielny. Zaraz znowu coś upuści, kubek pójdzie w driebiezgi i będę musiał zbierać skorupy, ścierać kałuże.

Nie dane mi było tego powiedzieć. Gwałtowny wzrost ciśnienia, rozpierająca czachę od środka, puchnąca czerń. Nagle mózg mi się rozdął, poczułem, jak niemal wypływa uszami i z nozdrzy.

Dusząc się, łapczywie chwytając powietrze wypluwałem rozgotowany hipokamp, istotę szarą, krztusiłem się płatkami zgęstniałej krwi.

Osunięcie się na podłogę. Wzbieranie, buzowanie. Duszno, tak potwornie gorąco. Z wnętrza.

Chwila oddechu, ciemnie kleszcze przestają uciskać skronie. Wczołguję się w głąb, wnikam w przepastności fotela.

Krótkotrwała ulga. Ledwie zdążam zebrać myśli, zetrzeć kroplisty pot z czoła — znowu: traaach! — zsuwam się na dywan, rozsadzany ciśnieniem, pochłaniany przez rozdęte czernidło tracę panowanie nad własnym ciałem. Pół biedy, że nie puszczają zwieracze.

Gonitwa myśli: teraz? Za co, przecież w ostatnich dniach (chyba) nic nie… Gorączkowo próbuję sobie przypomnieć, co mogło byc katalizatorem ataku. Używki — to jasne. Ale kiedy i ile ich…? Przecież, jak się zdaje, od dawna nic nie piłem, choćby głupiego piwa, nawet zero procent…

Do nosa coś było? Znając mnie — tak, ale od tego przecież nie bierze rzucawka.

Mefedron, amfa, meta? Gdzie, ile znowu tego kupiłem, ile set złotych wydałem lekką ręką na… Choroba, nie mogę sobie przypomnieć, abym w tym miesiącu chociaż raz, grudeczkę malusią, pocieszną i aromatyczną rozgniótł na talerzyku kartą Moja Biedronka — i wciągnął…

Zatem — co, jest ze mną już tak źle, że telepadło bierze samo z siebie, nie sprowokowane (nad)użyciem substancji psychoaktywnych? Matko, kuźwa, boska! To już dno dna, totalny upadek, kompletna degeneracja i degradacja łba, patusiarskie szambo.. tak — tym się, cholera, stałem…

Niemal na własne życzenie wyglebiłem się mordą w cuchnącą kałużę i raczej nie ma widoków na szybkie... nie uda mi się z niej powstać... wygramolić, odetchnąć pełną piersią...

Rozbiadolony jak stara baba, która przegapiła poranną mszę w Radiu Maryja, budzę się z ciężko bijącym sercem, rozdygotany.

Atak jak nic, ale stosunkowo lekki. Nie mam poprzygryzanego języka, więc tym razem odbyło się bez koszmarnego szczękościsku. Może nawet nie dygotałem za bardzo, jedynie oczy podeszły pod łeb i wyprężyłem sie jak struna. Mniejsza o to.

Diabli by wzięli… Faktycznie — od paru dni jestem trzeźwiutki jak osesek na antybiotyku, z pudrowaniem nosa — również na jakiś czas skończyłem, a mimo to bierze padaka. Alkoholowa.

Frustracja, gorycz, aż chce się rzygać. Co za niesprawiedliwość: jak przeklęte choróbsko, w które się z własnej winy władowałem, śmie męczyć niewinnego człowieka i to właśnie teraz, gdy postanowiło, Bogu ducha winne niebożątko, pobyć dobre, grzeczne, przestać odwalać maniany, truć się gorzkim, twardym, cierpkim syfostwem, zmienić się w ze szwarccharaktera w, kuźwa, wojownika światła, czystego, prawego, malowanego wyłącznie pastelowymi barwami pocieszniucha z gazetek rozdawanych przez Świadków Jehowy, nieuleczalnego optymistę, który, radosny jak ptaszek na wiosnę, z niezłażącym z twarzy promiennym uśmiechem, głaszcze po głowach dzieci, lwy, szakale i pytony tygrysie, jest wręcz absurdalnie dobry, pocieszny, układny, spolegliwy, uczynny.

Kuźwa żesz mać — może za ostro wszedłem w abstynencję, zbyt gwałtownie odstawiłem używki — i zemściło się, zszokowany organizm zastrajkował, telepotoza była wynikiem buntu, rozpaczliwym dopominaniem się o choćby tyciuśką dawkę podtrzymującą?

I co dalej, do czego zmierzam, sponiewierany zbyt długą, jak się okazuje, trzeźwością? Grozi mi nieuleczalne wariastwo, zostanie następnym Antkiem, brak toksyn będzie skutkował szaleństwem, wpędzi w schizofrenię? Czy skończy się atakami epilepsji, na sucho, niepodlewany gorzałą i nieoprószony białym proszkiem delikatny kwiatuszek będzie dygotać targany wewnętrznym wiatrem…?

Durne porównanie, takie... grembachowe.

Zgęsiecki celebryta przystaje w bramie kamienicy. Gapi się na nasprejowany czerwonymi, okołogotyckimi literami, niemożebnie durny i gówniarski napis.

"Karm trawy rzygowiną" — wysmalcował jakiś, jak się domyślam, kinderpunk.

Krzyczy coś, Antek, najpewniej kłóci się z kretyńskim zdaniem albo złorzeczy jego autorowi. Nie słyszę, na ulicy gęstnieje tłum, w pobliskiej restauracji gra, ustawione chyba na full, radio. Rynkowski charkoli refren nowego hiciora — Na jutro będzie nowy dzień.

(..) W płomieniach hut niebiańskich jest wykuwany, kształtowany (…)

Ledwie pięć po trzynastej. Do „koncertu właściwego” — w cholerę czasu, który nie za bardzo wiem, jak zagospodarować. Zachciało się, gołodupcowi, imprezy suicydialnej. „Jak się nie ma miedzi — to się w domu siedzi” — jak powiedział Kennedy. Albo i nie on.

Dopijam energetyka, ciskam puszkę do kosza. Wstaję z lekkim jęknieciem, niczym własny ojciec. Cholerny brak ruchu skutkuje wręcz stetryczałością. Trzydziestoparoletni skapcaniały kapcan z alko-padaką, kacowskim drżeniem łap, niemal parkinsonem jak u Ozzy’ego Osbourne’a. Albo papieża Polaka.

Trzeba się zbierać, nic tu nie wysiedzę. Urocza pancuruś również zniknęła z pola widzenia.

(…) tak wiele nowych powodów do jasności, wiosennych chwil radości (…) — lirycznie, chropowatym głosem bredzi pan Rysiek.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 8

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania