Poprzednie częściCzarnodia (cz. I.)

Czarnodia (cz. VI.)

VII. AMNEZJA EDJETYCZNA

 

Przestrzeń syczy i warczy, udaje groźną i usiłuje mnie przestraszyć.

Stara się być dzikim zwierzęciem, zarazem — zgrywa przesterydowanego osiłka, który bez powodu dostał agresora i rzuca się do każdego z łapami.

Jednocześnie jest staffowo-mickiewiczowska, mówi do mnie poezją. To nic, że bezsensowną i z udawaną staropolszczyzną.

„Styleń beznoc srogich ku niepozwoleństwu.

W klęk upadać nagły, choć kocinowierstwo”.

Przestrzeń żywi sprzeczne uczucia, pluje w oczy i w tej samej chwili gładzi mnie po głowie jak ukochanego synka.

Powoli zaczynam łapać o co chodzi, znajduję sens w bełkotliwych, często nawet niewypowiedzianych wersach poematów, elegii. Biorę w dłonie skłębione metafory, a te, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nagle się rozsupłują. I, niestety, wiążą mi palce, pętają nadgarstki.

Wiedza, która na mnie spływa, jest bolesna, przykra i odrażająca, co... zabawna, bo kompletnie pojebaniusieńka.

Ni z gruchy, ni z pietruchy, rozpierajac się na nie najwygodniejszym, obitym lepiącą sie do spodni skainą, krześle, obserwujac tyleż absurdalne, co żałosne podrygi Kasjany, za sprawą jakiejś podtelepatii zaczynam rozumieć, jaką rolę odgrywam… nie — jaka przypadła mi w tym oniryczno-komicznym przedstawieniu.

Spłynęła na mnie wiedza, o co kaman. I czuję się z nią, jeśli nie aż podtopiony, to przynajmniej nieźle zalany. Krztuszę się i spluwam, oczywiście jedynie w duchu.

Błazeństwo, durnota totalne, jajca niesamowite i… czarna wełna. Tak: smoliste kłaki ugniatane w przeolbrzymich łapskach ślepego losu, okrutnego bożka przeznaczenia. Ciemne, niczym tabaka w rogu, bezgwiezdne nocne niebo, oślizgłę futro, które… wypływa z trzewi pewnej gwiazdy rocka. Wełna, którą muszę przyjąć. Jak najgłębiej.

Nie tak dawno, podobnie jak na mnie teraz, spłynęła na pannę Wojuszko, wiedza. Pewnego, nie mam pojęcia czy pięknego, dnia, właściwie wbrew woli zyskała świadomość, że oto zbliża się jedno z najpodnioślejszych wydarzeń w dziejach, jeśli nie wszechświata, to na pewno ziemi. Że nastąpi wstrząs, jakiego żaden ani człowiek, ani humanoid na oczy nie widział, będzie miało miejsce tąpnięcie porównywalne z uderzeniem w nasz glob meteorytu, po którym nastąpiło… wiadomo, co: ochłodzenie klimatu, wieczna zima, masowe wymieranie papieży, dinozaurów, tsunami, wybuchy Wezuwiusza i Krakatau, krach na Wall Street, Wielka Smuta i koniec wojny trzydziestoletniej.

I że epicentrum owej hekatomby będzie się znajdować w Zgęsieku, a cały rozpizd zacznie się podczas koncertu księciunia ciemności, najmocniej świecącej gwiazdy rodzimego nu-metalu, niejakiego Perlina Trensona („świeckie” imię i nazwisko: Michał Dzirot).

Nie objawiła się Kasjanie-Kasandrze moja twarz, nie wiedziała nawet, czy będę młody czy stary, zaczęła jedynie czuć esencję, rozpoznawać mnie pozazmysłowo. Zrozumiała nagle, że parę godzin przed koncertem, na którym idol nastolatków popełni spektakularne samobójstwo, na plaży przy Jeziorze Rodziustowskim zjawi się Wybraniec, któego moce tajemne w bliżej nieokreślony sposób będą wiązać z idolem kindermetali, jak i z jego pokazową śmiercią.

Wyczuła mnie na sposób niejako zwierzęcy i wie, że ja to ja, nikt inny, tylko ten ubrany w skórę koleś od plastopędu odegra kluczową rolę w mającym niedługo nastąpić tąpnieciu-pieprznięciu.

Pohipnotyzowąła mnie leciutko, abym wreszcie zatrybił, że to nie żarty, jestem centralną postacią dramatu albo wielkiego wyzwolenia, że mentalizm i telepatia nie są wymysłem hochsztaplerów, jarmarcznym oszustwem. Zaćmiła mi widzenie, zamuliła świadomość, by, paradoksalnie, otworzyć oczy.

Jak gdyby nigdy nic siedzimy w piwnym barze Pianeczka, sączymy z pokali lurowatą perłę plis — a mi ma się wydawać, że świat nagle oszalał, dziadyga w garniturze wygarnął z browninga do Bogu ducha winnego łebka, w Zgęsieku jest półoficjalny klub ze streapteasem, gdzie w biały dzień kręcą cellulitami drag-stetry z brodami jak Rumcajsy…

I ona to sprawiła, Kasja, to przez nią zwyrodniał mi film w projektorze pod czaszką, zaczęło się wydawać, że biorę udział w absurdalnej komedii.

...znaczy — będę brać, już niedługo. Teraz rozumiem?! Pod powierzchnią realności drzemie ukryta hipergroteskowość, myśli, postrzeganie są niczym komputer z plasteliny — jak najbardziej programowalne i, hi, hi, ugniatalne, można komuś bezceremonialnie władować się pod czerep i zrobić przemeblowanie albo w ogóle porąbać graty, spalić delikwentowi twardy dysk, czy zdefekować na płytę główną, telepatycznie spuścić sie na szare komórki i z największego nawet intelektualisty zrobić debila, imbecyla, idiotę. Że jak najbardziej da się takiemu światłemu mądrali zgasić kaganek oświaty. Moczem, śliną, sokami żołądkowymi lub juchą, wywołać udar krwotoczny albo taki rozstrój zdrowia, że mózg ofiary zostanie zalany jej potem, czy innymi płynami ustrojowymi.

Siłą podświadomości niektórzy (na szczęście — nie Kasjana) są w stanie wyrywać ludziom szyszynki czy hipokampy, rozgotowywać mózg!

Pojąłem wreszcie, czy ma na mnie napuścić potwory, kutasoidalne strzykwy o twarzach Anny Fotygi, czy Geri Haliwell, skorpeny z gębami Pei lub Dawida Podsiadły, cerbery wyjące głosami Tamary Miansarowej i Vitasa, hordy latających i pazurzastych, pokrytych łuską Ig Świątek?

Kasja tu rządzi, MNĄ rządzi — i tak pozostanie aż do grande finale, a potem będzie… coś. Na razie mam być grzeczny, trzymać się jej i Pawła, ruki pa szwam i ani pisnąć, jeśli nie chcę, by mnie znów zaczadziła żałosnymi nierealnościami. Ma nadzieję, że po tym, co zobaczyłem będę się zachowywać jak grzeczny chłopczyk, sekwencja następujacych po sobioe debilizmów wystarczająco złamała moją silną wolę. Chcę jeszcze? Oj, niech lepiej nie przesadzam, bo a nuż powiem, tfu — pomyślę w złą godzinę — i wyświetli mi przed oczami takie cuda niewidy, że się na jawie, jak najautentyczniej sfajdam — i będzie przypał na maksa. Mordziaka w kubeł, bo jeszcze wyląduję między skrzelami Pudziana-płetwala błękitnego, zje mnie Don King z pyskiem jak u tyranozaura!

Mam się stawić na koncercie — i niech nawet nie próbuję uciekać przed fatum, sprawić, że nie spełni się przepowiednia! Jeden taki numer — i wyląduję na karmelkowej sali sądowej, na ławie oskarżonych z marmolady, a orzekać w mojej sprawie będą tosty i czyraki albo człekokształtne kłykciny kończyste w togach i ze złotymi łańcuchami z orłem...

Niech lepiej nie proszę o więcej, kuźwa, absurdów, jeśli mi zdrowie psychiczne miłe! Ta gra może sie skończyć całkowitą utratą rozumu. Walnie jakiś kondensatorek, strzeli dioda, przepali się bezpieczniczek — i skończę w depeesie albo psychiatryku, ze śliniakiem pod brodą, przywiązany do łóżka, bez cienia świadomości.

Zamiast tego powinienem się przyznać, co zrobiłem złego i przed czym uciekam. Nie może się dostać do tej części pamięci, mentalna domina, sforsować swoistej zapory, jaką stworzyłem. Wie tylko, że ma to związek z najbliższą mi osobą i jej… chyba… śmiercią!

Kogo, do jasnej choroby, zabiłem: tatę, mamę, babcię, dziadka, rodzeńst...

— Gówno cię to obchodzi, pasożycie cholerny! — warczę w myślach.

— Ojciec, tak? Bo na pewno nie siostra, czy brat. Jesteś jedynakiem.

— I tu się mylisz — odpowiadam siedzącej obok, już nie rozhasanej Kasjanie. Nie jestem w stanie stwierdzić, na czym polega i jak potężna jest owa bariera, którą tak usilnie stara się przełamać mentalistka. Nie chcę myśleć o WIADOMYM — ale to chyba za mało, by wytworzyć w głowie coś na kształt sejfu, zamkniętych na głucho drzwi, czy kasy pancernej.

Nie chcę, by poznała mój największy sekret, pancurska gówniara, wiec… otwieram w głowie magiel, wałkownię dla myśli. Gorące szpule, kolby i płaszczona, coraz mniej wyraźna przeszłość… Rozgniatam na miazgę najdrobniejsze nawet wspomnienia. Nastąpiło uwolnienie blokady i setki ponumerowanych kul mieszczących w sobie obrazy z dzieciństwa, nastoletniości, są miażdżone, rozpłaszczane.

Skupiam się na pustce, która tratuje, wyobrażam sobie grzęzawisko-chrzęstawisko, w którym kończą w strzępach, kłujących okruchach, sytuacje z przeszłości, przeżyte chwile. Rozgniatam je cylindrami, w końcu jest ze mnie, jak to określiła Kasja, Cylidrężal. Wiec drążę, drenuję własną łepetynę, by nie pozostawić w niej ani jednej ocalałej ściany, by nie został kamień na kamieniu.

Zarazem — bronię dostępu, zaciskam powieki, skupiam się i zwijam świadomość w kolczastą kulkę. Stałosć, monolit, w kóry nie da sie zatopić nawet paznokcia.

I trzecia warstwa: kłamstwa rzekomo czerpane całymi garściami z zaprzeszłości, myślenie o sytuacjach, w których rzekomo brałem udział.

Nieprzytulone misie, koleżanki z 1B, których nie pociagnąłem na przerwie za kucyki, niewydarte tenisówki i dżinsy, niezgubiona czapa z logo Lakersów, powermetalowa kapela Diagrament, której nie słuchałem w przeciągu ostatnich siedmiu lat. I, prawdę mówiac, nie słuchałem nigdy, bo, o ile mi wiadomo, nie ma takiej.

Próbuję wgrać sobie sztuczne wspomnienia, wymyślić ochłapy życiorysu. Nadpisuję głowę fałszywymi danymi, myślę o pozostawionej w autobusie płycie Diagramentu, której nie zdążyłem nawet rozpakować, zgubiłem, nim dowiozłem do domu. W której klasie wtedy mogłem być…

— No fakt, nie jesteś jedynakiem. Miałeś siostrę, Oliwię, ale umarła w niemowlęctwie. Kilka lat temu raczysko zabrało ci mamę, zostałeś, jak to określasz „na włościach” tylko ze schorowanym tatą. Biedny staruszek po trzech udarach niedokrwiennych, z kompletną afazją, niedowładem połowicznym, ledwie mogący chodzić… Bierzesz, a raczej brałeś zasiłek dla opiekuna osoby niepełnosprawnej. Kawa, herbata, soki były podawane, dbałeś o dom i ostatnią osobę z najbliższej rodziny, jaka ci została. Aż do teraz… Coś ty mu zrobił?

— Zaciagąłem, niemal siłą, na koncert zespołu Diagrament. Początkowo nie chciał nawet słyszeć, oponował, tłukł kulą w ścianę, rzucał jedzeniem, nawet próbował się szarpać! Ale jak tylko usłyszał pierwszą piosenkę — Wieczna chwała w Walhalli — normalnie jakby nie ten człowiek1 Na moich oczach przeistoczył się w długowłosego wiking-heada. Nie muszę chyba dodawać, że momentalnie ozdrowiał, ubyło mu ponad pięćdziesiąt lat! I jak nie wskoczy na scenę! Ochroniarze nie zdążyli dobiec, odciągnąć, bo kto by się spodziewał takiego numeru. Wyrwał basówkę najroślejszemu muzykowi — i jak nie zacznie naginać, trząść dopiero co odrosłymi piórami! Headbanguje tak ostro, że aż mało mu się głowa nie urwie! Reszta zespołu, techniczni, my, publika pod sceną — patrzymy jak urzeczeni.

Więcej: jakby nas kto spoliczkował, tyle, że w pozytywnym znaczeniu, jakby to rzec… Otrzeźwił, wyrwał ze stuporu i śpiączki! Tato gra, jak jeszcze nikt przed nim! Żałuj, że nie słyszałaś — ta energia, moc, wręcz wirtuozowskie riffy! A wiedz, że on wcześniej gitary w ręku nie trzymał! Tak oczarował publikę, do tego stopnia zaklął menedżera, że ten jak oparzony wyleciał zza kulis i od razu dał mu angaż! I tak jeździ z nimi od tamtej pory jest już w drugiej trasie koncertowej! Najpierw był Mjølner Tour, a teraz…

— Zamknij sie, pajacu. Wydaje ci sie, ze to śmieszne? Z zapicia się Marioli — też żartowałeś?

Uuu, zabolało, bo miało zaboleć. Jak widać — dodrenowała się głęboko w mojej swiadomości, wydobyła na światło dzienne wyjątkowo przykrą sytuację, by mi dowalić.

— Zostaw… Było, co było — mówię dosyć blado i natychmiast gryzę się w język. Szlag by to trafił! Powinienem się żachnąć, że co mi ona — była dziewczyna, czy choćby koleżanka? Jednej durnej lumpicy mniej, dobrze zrobiła, że się sprzątnęła z pola widzenia. Teraz jest czyściej, estetyczniej, bardziej po europejsku, a nie — kompletne zmenelenie, szmaciarstwo i upadek zasad, jak w kacapii.

Wiem, kurczę, że przed kimś, kto wertuje człowiekowi pliki w baniaku trudno jest coś ukryć, ale przynajmniej zachowałbym pozory jako-takiego trzymania się w pionie. A tak? Gorzej, niż żenada: zdrowy na ciele i umyśle młody mężczyzna z braku laku fantazjował (żeby tylko! wręcz zakochał się!) o dziewięć lat starszej, niziutkiej wdówce, co to lubiła dawać w gaz.

Już wiesz, Kasja, że przeklęta, tak diabelnie dojmująca samotność wiedzie niekiedy na kompletne manowce, sprawia, że myśli zbaczają w obszary, których w innej sytuacji nigdy nie chcielibyśmy penetrować.

Właśnie: penetrować. Nie wstydzę się, że wyobrażałem sobie różne takie rzeczy. Przecież nie była brzydka! Niziutkie to-to, pięknowłose. z daleka sprawiała wrażenie podlotuńki, co dopiero zaczęła pokwitać. No dziewczyneczka taka, choć o twarzy dorosłej kobiety. Twarz — jak już o niej mowa — nie zapuchnięta, a przynajmniej ja nie zauważyłem, oczy — nie zwężone niczym u Azjatki, buzia nie obrzękła, ani nie czerwona. Nie wyglądała jak typowe, bardzo rozpite kobiety, nie miała zamiast gęby krążka buraczkowego sera. Zwykła, nawet całkiem atrakcyjna facetka, matka dzieciom. Wprawdzie jak zamieniło się z nią choć parę zdań, stawało się jasne, że ma FAS, ale to już, sorki, nie jej wina.

Nie błyszczała intelektem, ale i nie sądzę, by byłą po szkole specjalnej. Podejrzewam, że skończyła „zetę” albo byle jakie technikum. Może nie, tylko podstawówkę. Zresztą — nie marzyłem o czytaniu z nią Davida Fostera Wallece’a lub Prousta. Czy to źle, powiedz, włamywaczko cholerna, że chciałem przeżyć kilka miłych chwil? Doskonale wiesz, że nie robilibyśmy nic złego. Dwoje normalnych, nie wylewających za kołnierz ludzi. Zwyczajny seks, transakcja, z której obie strony odniosłyby korzyści. A właśnie — sprawdź, o ile jesteś w stanie, panno mentalistko, czy Radziuk mówił prawdę, że ona dawała za pieniądze. Nie wierzę w każdą rewelację, którą usłyszę, zwłaszcza z ust takiego bajkopisarza. Mógł mnie wkręcać, chcieć upokorzyć, prostak.

Paweł uśmiecha się z politowaniem. Nie trzeba umieć czytać w myślach aby wiedzieć, jakie zdanie właśnie sobie o mnie wyrobił.

— Naprawdę chodziła z kim się dało — za litr czyściochy, plastikowy baniaczek spirytusu niewiadomego pochodzenia, karton papierosów z przemytu, pakę tytoniu… Żałuj, Marek, że nie wykrzesałeś z siebie wystarczająco dużo odwagi, by zagadać. Nawet, jakbyś wyjechał z takim dość bezczelnym pytaniem — nic by się nie stało. Wkurzyłaby się tylko, gdyby, rzecz jasna, nie uprawiała najstarszego zawodu świata, poczęstowała cię dosadnym słowem albo całą wiązanką. Krótko pobyłbyś wkurzony na durnego Radziuka, a przede wszystkim — na siebie, że dałeś wiarę takim bredniom. I tyle, świat by się nie zawalił. Ale gdzie tam — introwertyk jadaczki nie otworzy, by choćby delikatnie wysondować, jak się sprawy mają. Po co szukać szczęścia, nawet krótkotrwałego i dość parszywej jakości, w dodatku za pieniądze, jak można nie zrobić nic poza użalaniem się na okrutny los, który jak na złość nie chce zesłać wprost w ramiona i pod pierzynę udręczonemu posuchą Mareczkowi jakiejś fajnej laski albo najlepiej dwóch, z tym, ze jedna byłaby Azjatką. Podobają ci się…

— A komu nie? Większości facetów — tak...

Nerwowo zerkam na zegarek. Szmat czasu do koncertu… Pawcio — zamilkł i zajął się piwskiem, Kasjana odstawiła radlera 0.0 i podejmuje właśnie kolejną próbę włamania się do moich myśli.

— Rozumiem cię: głupia sprawa. Prawie nie miałeś marzeń erotycznych o kimś, kto by potem zmarł. Kilka razy o Marylce ze Złotopolskich, ale to było dawno i nieprawda, prawie tego nie pamiętasz. Starasz się ie zapuszczać w najokropniejszy zakamarek tej historii, nie wyobrażać tej aktorki na stole sekcyjnym, krojonej, patroszonej, potem — w trumnie i w reszcie — gnijącej. Ale korci, przyznaj, zrobić coś wbrew sobie, pomyśleć, jak cuchnie twoja niedoszła, jak nabrzmiewa od gazów gnilnych… ona, albo Mariolka… — syczy głosem kuszącego szatana panna Wojuszko.

Niemal wybucham śmiechem.

— Co — to kolejny etap zgnojenia i zniewolenia mnie — wyprowadzanie z równowagi, by potem, gdy podniosę głos, ukarać nieposłuszne, słabo poddające się tresurze zwierzątko, kolejna porcją purenonsensownych halucynacji? — mówię odrobinę za głośno. Odwraca się dwóch facetów siedzących przy sąsiednim stoliku.

— Oczywiscie. Gadaj… znaczy — myśl, o zrobiłeś ojcu.

— Po co ci to wiedzieć? Chcesz mnie sprzedać psom? Uważaj, bo będziesz ciągana po komendach. Powiem, że wymusiłaś przyznanie się do niepopełnionego przestępstwa, by mnie później szantażować. Zmyślę, że, byłem zastraszany…

Pawcio w końcu przestaje zgrywać siedzący słup soli, mówi, że cała akcja coraz mniej mu się podoba, Przecież gdyby Kasja się nie wcięła — on — pokazuje na mnie — i tak znalazłby się na koncercie, po kiego było to całe korowodzenie się z halunami, próba wręcz porwania jakiegoś randoma z problemami życiowymi i psychicznymi? A zawieźć go do Zgęśka, zostawić na ławeczce niekontaktującego i tylko filować, czy straż miejska albo policja nie idzie. Poleży, poczeka grzecznie, na pół godziny przed występem obudzi się go (ale nie za bardzo), by otumaniony szedł bliżej sceny. Nie ma sensu marnować całego dnia na jakiegoś skuterzystę, co miał być posłuszny, ale się narowi. Odłącz mu zasilanie, Kasja, tak, jak to zawsze robisz. Tylko wyjdziemy na zewnątrz, bo taki nieprzytomny za stolikiem niepotrzebnie zwracałby uwagę…

— ...kiedy jego energia jest taka… chropowata i jednocześnie delikatna. Szorstka w swej twardości i w takim samym stopniu uległa. Ej, no nie obrażaj się, nie bądź zazdrosny, ale… chcę, muszę posiedzieć w jego towarzystwie. Troszeczkę podniecająco, ale bardziej… swoim rozdarciem, niepogodzeniem się na zastany porządek rzeczy… kusi, przyciągaaa… Daj się powdychać, Marek, daj poinhalować…

Odsuwam się jak oparzony od dziewczyny. Co sobie myśli, gówniara, że dam sie złowoć na tak bezczelny blef?

— ...kiedy mówię prawdę! Gdybyś nie pachniał tak sycąco — tylko byśmy cię śledzili...

— TY być śledziła — dobitnie akcentuje Paweł.

— Powiedz: spadło jeszcze kiedyś na ciebie takie proroctwo, widzenie? Albo cudaczne określenia w nie wiadomo jakich językach — często się pojawiają? To jest tak, że zostajesz nagle, wbrew woli „zaatakowana” słowem z gatunku pseudologicznych, wiedza wylewa się z chmur i wpada prosto do twojej łepetyny i nagle mówisz o jakichś Cylidrężalach?

— Tak! Ale nie "bezsensowne słowa", tylko tylko terminologia z innej rzeczywistości, z wymiarów, które zdają się coraz bardziej przeciekać do naszego. Przez ścianki działowe przesiąka obca materia, tkanka tak różna od wszystkiego, co znamy. Wżera się w nas, zostajemy obarczeni i obdarowani całą gamą zalążków, zanęt. Są nam dane urywki, ochłapki, zbyt mało, by choćby postarać się zrozumieć, czym jest i do czego prowadzi, ku jakim mniej, lub bardziej niesamowitym diabelstwom zmierzamy, czy raczej jesteśmy ciągnięci, niczym zwierzęta na plac targowy albo do rzeźni... — plącze się Kasjana. Ciągle stara się sforsować barierę, prześwietlić mi umysł, dokopać się do ukrytych myśli, by/.. przenicować je? Chce się dowiedzieć, czy naprawdę zrobiłem ojcu krzywdę, by, jeśli okaże się to prawdą — po całym koncertowym zamieszaniu, gdy pan zapiewajło, jak dwuznacznie zapowiadał na swoim oficjalnym youtube'owym kanale. wybebeszy się na oczach tłumu, gdy odegram (w jaki sposób, co licha?) przypadającą mi rolę zbawcy, mesjasza, judasza, czy cholera wie, kogo, kiedy cały cyrk dobiegnie końca — zahipnotyzować mnie i zmusić do przyznania się, sprawić abym, nie wiedząc, co robię, poszedł na najbliższy komisariat i grzecznie wyspowiadał się ze zbrodni, jaką popełniłem, potulniuśko dokonał samopodpierdolenia?

Najprawdopodobniej tak, w pancuruśce obudziła się prawoluba mścicielka-legalistka i chce mnie ukarać za zbrodnię czy inne draństwo, jakiego sie dopuściłem. Niech ni tylko stanie się wielkie, bliżej nieokreślone Coś, pierdutnie siakaś bomba neutronowa, czy inny meteoryt tunguski — a wymierzy mi sprawiedliwość, zobaczę…

No nie, jeszcze się przytuliła, tupeciara! Na bezczelnego, przy swoim chłopaku — i wącha, zsysa, niemal zlizuje mi z policzka zapach!

Nachyla się, paple półgłosem, jaki to ze mnie cudowny facet, macho, Cylidrężal. Choć nie wie, co to znaczy — sam dźwięk tego słowa działa upajająco, podnieca ją…

Wygląda jak pijana kocica w rui, przeklęta oszustka, aktoreczka ze spalonego teatru.

— Chcesz spotkać Mariolę? Mamy sporo czasu, koncert dopiero za kilka godzin. Chodź, Marek, pojedziemy do lasu, pobędę ta niziutką… Nie odróżnisz nas, nie zobaczysz różnicy… Paweł? Zaczeka grzecznie tutaj, wypije następne piwo. Puści mu się przed oczami jakąś fajną bajkę, na przykład o napalonej Camili Cabello, czy Kylie Jenner. Będzie siedział jak zahipnotyzowany, pieprzył się w myślach z trzema albo i pięcioma panienkami naraz. I wilk będzie syty, i owca cała. Jak to mówią — trzeba kłuć żelazo, póki gorące. No, nie opieraj się, idioto! Skąd wiesz, co się stanie podczas koncertu?? A co, jak pieprzony Trenson zainstalował sobie w kichach bombę, którą odpali rozcinając trzewia? Pomyśl: może to nasze ostatnie chwile, zaraz wszystko pieprznie ogniście, a podmuch zmiecie nas z planszy. Nie zgrywaj cnotka-niewydymka, prawiczka-aseksualisty, pedzia, nooo, nie bądź taki nieprzymuszalny, nienakłanialny. Nawet nie próbuj udawać, że ci się nie podobam. Widziałam, jak łypiesz ukradkiem, czułam te spojrzenia, gorączkowe błyski w oczach. Aż parzyłeś mnie w uda, pomiędzy nimi. Na kilometr bije od ciebie niewyżycie, jesteś jak niezaspokojony czternastolatek, który aż wariuje w towarzystwie atrakcyjnych koleżanek, mózg mu się lasuje, myśli biegną dwutorowo i chce, aż do szaleństwa, i jednocześnie boi się zrobić pierwszy krok, by chociaż poprosić o chodzenie…

Rozgryzałam cię. Najpierw Mariola Majajz, którą byś chętnie wydymał, nawet za pieniądze, a teraz ja... Lata posuchy zrobiły swoje, przyznaj — rozum ci drętwieje na mój widok, synapsy się wzwodzą...

— Po co kobieta nosi w torebce gaz pieprzowy? By napastnik spraydalał... — słyszę tuż nad uchem znajomy głos.

— Nie, spaliłeś! By się od niej odspraydolił!

I dolaltuje mnie gardłowy, niejako gruźliczy śmiech. Odwracam się niespiesznie.

Choć wiedziałem, kogo się spodziewać, jego widok wywołuje we mnie wściekłość. Antek Grembach, jakby nigdy nic, siedzi na krześle tuż obok Pawła. Na kolanach u niego — ubawiona po pachy, zmartwychwstała Mariolka Majajz.

Trzęsie mnie złość, aż mam ochotę poderwać się z miejsca, zdzielić pięścią powietrzne ryje, stłuc na miazgę zwidujące się pyski. Znów jestem pod działaniem hipnozy, zaczarowała mnie, gówniara, zalepiła oczy czarnomagiczną maziochą!

W głowie — karuzela, śmigła, jedno wielkie Rondo Wiatraczna, po którym poruszam się coraz szybciej, drżący, rozkołowany obraz, z którego nie mogę się wydostać!

— Chcesz się kochać? Nie odpowiadaj. Jasne, że tak. Tylko durny by odmówił lasce z zaświatów... — mówi meneliczkokształtna... głosem Kasji.

— Przybrałaś jej kształt, formę, splagiatowałaś wygląd!

— No i co? Nie cieszysz się, że masz swoją kurdupelkę z FAS? Korzystaj, póki możesz — uśmiecha się próchniczo „Mariolkasjana”.

— Nie, dzieńkkhi — cedzę przez zaciśnięte zęby.

— Nie zgrywaj świętojebliwego. Zapominasz, że znam cię od podszewki, mogę czytać w myślach. Powiedzieć, ile razy waliłeś fantazjując o tej lumpicy? Szesnaście i pół — bo raz było bez wytrysku. Za bardzoś się schlał, żeby dojść, miętosiłeś tylko flaka.

— Spierdalaj, majakowska… Chcesz mi całkiem rozum odebrać. Myślisz, że będę co — z trupem? Co ty — gnijąca, kuźwa, panna młoda? Odczep się, nie dręcz.

Zamykam oczy w nadziei że może odpuści, cholerna sadystka. O ciul jej chodzi? To takie końskie zaloty, sadystyczny podryw, jakaś, kurde, pozagrobowa gierka, której reguł nie sposób pojąć, gdy jest się względnie normalnym? Zbyt długo byłem trzeźwy, dostałem syndromu odstawiennego, przedłużająca się abstynencja skutkowała gorączką mózgową i właśnie umieram leżąc na podłodze w kałuży sików i wymiocin albo drę pysk w kącie pokoju, przerażony, a hiperdelira ani myśli się skończyć? Czy może trafiłem do szpitala na Krasińskiego i przeszprycowały mnie psychotropami, konowaliska?

— No chodź, Marek… Wiem, jak bardzo pragnąłeś… Mój grzeczny, mały chłopczyk, co nikogo by nie skrzywdził, nawet muchy… Ani tata… Sam umarła, ty tylko patrzyłeś ze zgrozą i ulgą, że to już koniec jego i twoich kłopotów. Że summa summarum mieliście obaj szczęście, bo obyło się bez pampersów, odleżyn, przewracania z boku na bok, karmienia przez sondę… Śmierć zjawiła się w sama porę, odejście ojca oszczędziło jemu i tobie prawdziwej gehenny. Ale tę poduszkę mogłeś sobie darować. Wszystko nią popsułeś, cały naturalny rytm odchodzenia został zaburzony. Zniszczyłeś nią misterium, odebrałeś sacrum. Zamiast łagodnego przeistaczania się bytów, odpływania energii życiowej, przemieniania się jej w inną — co nastąpiło?! Charkot, gwałtowność, brutalne, wręcz sukinsyńskie zszarganie wszystkiego, co święte i czyste. Wprowadziłeś chamski terror, Mareczku, wielkie pustki w domu swoim odpierdoliłeś tym duszeniem. A to brzydko, niegrzecznie i wymaga odpokutowania. Najukochańszy synalek musi zostać ukarany za to, że przyspieszył śmierć tata, postanowił zostać pierdolonym Haroldem Shipmanem. Patrzcie, kurwa, jaki wrażliwy na cierpienie najbliższej mu osoby! Wielki, cholera jasna, eutanazjator, domorosły Jack Kevorkian z podusią! — nakręca się Kasja. W oczach dostrzegam złe błyski.

Czas spowalnia, pozostałe osoby w barze niejako ślimaczeją, ich ruchy stają się powolne. Świat to teraz mucha w smole, wideo z komunii oglądane w zwolnionym tempie.

No i się stało nieuchronne: dotarła, gówniara, do najbardziej skrywanych wspomnień, rozkopała mi głowę od środka.

Z jednej strony — jest wściekła, bo potwierdziły się najgorsze przypuszczenia, faktycznie przyczyniłem się do śmierci tata, z drugiej — chyba nie przeszkadza jej to aż tak bardzo, jak to okazuje. Ciągle jest napalona, choć już wie, że na mordercę, co w akcie największego miłosierdzia pozbawił życia własnego ojca.

Syczy zjadliwie i nie do powtórzenia, okrutne słowa, wyżywa się, ale.. raczej na pokaz i pro forma, tak trzeba, tego wymagają ogólnie przyjęte normy zachowania.

Zostaję zbluzgany przez laskę, której... na mój widok gotuje się w pipie. Pragnie, jest napalona i średnio to maskuje. Klnie z udawanym oburzeniem, ciska się, że "Jakim trzeba być odhumanizowanym bydlakiem, bestią bez cienia ludzkich odruchów, krwiożerczym potworem" i wiem, że tymi samymi ustami zrobiłaby mi... wiadomo, co.

Odpowiadam, oczywiście telepatycznie że „Na co czekasz, nie krępuj się, tak zachęcałaś — a teraz co — zmiana o sto osiemdziesiąt stopni? Przecież to nawet nie twoje usta, pożyczyłaś je, czy raczej wzięłaś na bezczela od obcej kobiety, okradłaś zmarłą, hieno cmentarna! No dobrze, przyznaję — dopuściłem się tego, fakt niezaprzeczalny. Nie mam zamiaru tłumaczyć sie przed byle kim, randomową laską, na dodatek, kuźwa, stalkerką i porywaczką, terrorystką po prostu, co to niewinnego — bo jej samej nic nie zrobiłem — człowieka, bez dania racji pozbawia wolności, poi gęstą, wizualną zawiesina durnot. C jest jak rana drążąca, schizofrenia pełzakowata, galopujący rozstrój żołądka i orkiestra grając na rozstrojonych instrumentach. Ty jesteś cholerne ugorowienie głowy, myśli kąpane w ace i suszone na drutach tele-kurde-graficznych. Kota zaszyto w twojej starej? Really? A może gorylicę, bo od kontaktu z tobą można dostać małpiego rozumu!”.

— Na pomoc… — krzyczę… coraz bardziej poddajac się odurzającemu ciepłu, jakie płynie ze słów fałszywej Marioli Majajz. Koją mnie i otulają, choć to tęgie joby. Zapadam się w kobiercu kłujacych kwiatków… wiązankach… wiąchach…

Ogarnia majacki błogostan. I dzieje się Spodziewane.

Następne częściCzarnodia (cz. VII- OSTATNIA)

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Bettina 2 tygodnie temu
    Jesteś som?
    Czy soma.
  • Bettina 2 tygodnie temu
    Te drzwi są zamkniəte.
    Musisz je otworzyć.
  • maciekzolnowski 2 tygodnie temu
    Słowotwórstwo na najwyższym poziomie, przykłady: "ślimaczeją", "druty tele-kurde-graficzne", "świętojebliwy" itp. kwiatki. Ale tekst, kurde, trudny, coś tam komunikuje, ale nie bardzo wiadomo, co? A szkoda, mogło być zupełnie nieźle, ale co ja tam wiem?!
  • Florian Konrad 2 tygodnie temu
    Dziękuję. Przeczytaj całość, please, bo ten tutaj to przecież fragment. Wrzuciłem to w kawałkach.
  • maciekzolnowski 2 tygodnie temu
    Okej, postaram się, ale wiesz... czasu mało. Często się zastanawiam, czy skupić się na czytaniu czy bardziej na pisaniu? ;-)
    Znam za to niektóre z Twoich wierszy, ale ich nie komentuję. Poezja jest zawsze bardziej techniczna, to generalnie za wysokie dla mnie progi. Ale doceniam (sic)!
    Dziękuję i również pozdrawiam! :-) Maciek
  • Florian Konrad 2 tygodnie temu
    To ja dziękuję. Mam tak samo- ale z czytaniem książkę: czy pisać kolejna własną powieść, czy czytać którąkolwiek z poręcznego księgozbioru- a ten, nie chwaląc się, mam naprawdę przeobfity :D Pozdrawiam: Flor.
  • PontifexMaximus 2 tygodnie temu
    Owieczki! nadchodzi wasze światło wybawienia!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania