Poprzednie częściCzarnodia (cz. I.)

Czarnodia (cz. II.)

II. PIERŚCIONEK Z KABURĄ

 

— ...ebany! — mnę w ustach przekleństwo. Od dobrego kwadransa szukam miejsca, kręcę sie jak koń w kieracie, filuję, gdzie by można zostawić plastopęd.

Nic, wszystkie parkingi zapchane, ani centymetra wolnej przestrzeni. Gdy wydaje się, że już-już znalazłem, za moment skończy się żałosna epopejka, będę miał gdzie się zatrzymać — guzik z pętelką, gdy namierzam się, by wjechać — spomiędzy pękatych zadów quashquaia i bayona wyłania się pokurczowate, ścięte na płask dupsko smarta.

Następne podejście — i znów to samo: miejsce zajęte przez karypla, tym razem jakieś elektryczne toczydełko nieznanej marki.

Pierdzę i pierdzę w kółko, wdycham i połykam mdlące spaliny skuterka, zastanawiam się, czy nie zaryzykować dostania mandatu i nie zostawić swojej pojaździny na bezczela, na skraju chodnika. Przecież ja tylko na chwiluńcię. Posiedzę trochę na plaży, pokontempluję piękno fal Jeziora Rodziustowskiego, niepiękno roznegliżowanych ulańców i ulańczyń, mimo woli posłucham techniaw i disco polo z komórek i głośników bluetooth, podręczę uszy gardłowaniami rozwrzeszczanych, dokazujących kaszojadów, powdycham kłaki smrodu z kebabowni, pizzeryjek i falafelowni, wypiję dwa, góra trzy zeroprocentasy — i wrócę do Zgęsieka, wysiadywać na ławeczce, odliczać godziny do koncertu nad koncerty.

Wreszcie: jest, eureka! Wolniuchne miejscunio! Z bananem na mordzie zatrzymuję się między dobitym passatem, a równie "zmęczoną" beemką. Wieszam kask na kierownicy.

Gwar, zapach pieczonej leguminy, fastfoodziarski odór gęstego od smalcu mięsa z równie kalorycznymi dodatkami, Zenio wyśpiewujący z samochodowych głośników nieśmiertelny szlagier o gałach koloru trawy, przez które zdurniał, zdurniał, zdurniał.

Jest przyjemny upał, lato w pełni, nawet taki diabłoponurak jak ja daje się ponieść atmosferze laby, wszechodprężenia, podrywa się w myślach — i to na trzeźwo! — ku niebu, niemal pod samo Słońce.

Stragany, budki z kręconymi lodami, kramarze, jarmark niemal przy samym jeziorku.

Nie zdążam dobrze rozprostować się, przeciągnąć po dosyć długiej i uciążliwej jeździe (wieś Rodziust, na obrzeżach której leży Jezioro Rodziustowskie dzieli od Zgęśka niecałe siedem kilometrów, niby niedużo, ale wiadomo: skuterem nie naspieszysz, a jazda w korku, w szczycie sezonu nie należy do najprzyjemniejszych), gdy dostrzegam kolejnego dziś cudaka-dziwaka.

Plażowa dysharmonia: setki mniej, lub bardziej krągłych, pulchnych albo kompletnie rozlazłych ciał, wypiętrzenia, wybrzuszenia, usiane rozstępami obwisłości, kawalkady wylewających się ze staników piersi, powódź tribali, smoków, pnączy, kłączy, róż wiatrów, zygzakoidów po łacinie, angielsku, chińsku i w sanskrycie, tudzież innych dziar, karawany bebzonów, kaloryferów, napiętych muskułów, obotoksowanych pyszcząt płci obojga, kremy z filtrem UV wcierane i ściekające z opalanych ciał, plastikowe butelki i kubki z colą, piwem, wodą mineralną — i on, kontrapunkt, jaskrawo odcinający się od plażowiczów-wywczasowiczów, odmieniec. Jakby żywcem przeniesiony z przedwojennej Polski albo filmów Tima Burtona, tak diablo niepasujący do scenerii, która go otacza, stojący po kostki w wodzie pan dziwoląg.

Z wygląd przypomina emerytowanego esesmana, który, wiedząc, że jego czas sie kończy, za dużo życia już nie zostało, postanowił odświeżyć swą młodość, odwalić role-playing i, po latach milczenia, wykrzyczeć ile sił w płucach hasła, którym przez tyle lat był wierny, dać świadectwo, że ciągle jest w nim ten sam ideologiczny żar, nie wygasł płomień wierności Trzeciej Rze…

E, zaraz. Chyba jednak bardziej przypomina posuniętego w latach szalonego konstruktora, granego przez Vincenta Price'a właściciela ponurego zamczyska na szczycie wzgórza, "ojca" blaszanego rozczochrańca, co miał nożyczki zamiast dłoni. Tak: to zbzikowany, stary naukowiec, doktor Frankenstein.

Przyspieszam kroku, mijam stoiska pełne misiów, kotków-przytulanek, gęsi Pip, lal z toksycznego plastiku, wuwuzeli, gwizdków-świstków i innego barachła.

Na brzegu jeziora, po kostki w wodzie, stoi i krzyczy, ściągając na siebie uwagę wszystkich wokoło… zasuszony dziadunio w czarnym garniturze i pantoflach. Łysy jak kolano, o niezdrowo żółtej, usianej plamami starczymi skórze, na mój gust dziewięćdziesięcio-albo-i-więcej-latek, budzi powszechną sensację. Przypomina czarno-żółty pal wbity w fale i pomiędzy ludzi.

Jeziorko, prawdziwy ocean uchachanej golizny, ludzie gromadzący się wokół ubranego nieadekwatnie do aury i pory roku dziwaka.

— Won z wody! Wszyscy, w tej chwili — wychodzić! Nooo! Wyłazić z wody, barbarzyńce! Zagniewacie Neptuna! Trytony z orszaka morskiego mu płoszycie! Z wody, Jezu, słyszyta, wychodzić, zaraz, już, no, na co czekacie, ludzie, luuuudzie! — wrzeszczy spróchniałym głosem matuzalem z, jak mi się wydaje, zaawansowaną demencją.

Co jest — jakiś zjazd świrów? Najpierw Grembach, zgęsiecka atrakcja, teraz ten? Wariaci z całej Polski zmówili się, by w tym samym czasie zjechać do naszego powiatu, na koncert? Czy może ja ich ściągam, z niewyjaśnionych przyczyn stałem się swego rodzaju magnesem na wszelkiej maści pomyleńców, bo gdzie tylko sie ruszę — zaraz natykam się na jakiegoś przychlasta, co pierniczy od rzeczy?

— Na Chrystusa w Trójcy Jedynego, na wszystkich świętych pańskich, zlitujcież się, błagam was, dzieciny, młodziankowie, posłuchajcie i, jeśli wam życie miłe — proszę, najuniżeniej was błagam — wypierdalać na plażę! Trytony zestrachacie, poniosą rydwan króla wód — a zemsta jego będzie przeokrutna. Trójzębem was poprzekłuwa… na wylot… Czyż żyć młodych wam nie żal? Z wody, błagam, wyłazić… wasza mać… Ratujcie się, ratujcie… — biadoli starzec, co, oczywiście, budzi powszechną wesołość. Nawet najwieksi ponuracy, najbardziej nadęte buce, a co dopiero mówić schlane i upalone cwaniaczki nie wytrzymują.

Bezwstydnie migdalące się pary przerywają migdaleństwa, babcie, ojcowie i dzieci wstają z koców, grubasy dźwigają dzieżokształtne brzuchy i dupska. Kto żyw, zaśmiewając się do rozpuku, podchodzi bliżej zdjętego świętym oburzeniem dziadziska.

Wydziarany w maoryskie cętki i rozety, rozchichotany koleś usiłuje wytłumaczyć ostrzegającemu przed tragedią jakiej świat nie widział, rodziustowskiemu Laokoonowi, że "Chyba ci się dziadek, mitologie pojebały, gdzie Jezus, a gdzie Neptun, to nie ta bajka, poza tym tu jest polskie jeziorko, a nie, kuźwa, Hellada i Morze Jońskie. Wyluzuj, wyjdź se na piasek, póki ci się buty całkiem nie rozkleiły, weź Bilobil, bo chyba żeś dzisiaj zapomniał, nie krzycz, bo dzieci i ryby płoszysz. Bez nerw, bo ci jeszcze ciśnienie skoczy i pierdolniesz nam tu na wylew czy inny udar, a po co ci to?".

— Pewnie! — włącza się drugi, nie mniej pijany i roześmiany łepek — król wód to nie żaden neptun czy sum, tylko szczupak, copypasta o tym jest w necie i filmik na jej podstawie, z Ryśkiem z Klanu w roli głównej, obejrzyj se, to się doedukujesz. Trytony to chyba w akwenach niesłodkowodnych występują, tak jak rekiny albo te, jak im tam… kałamarnice…

— Kałaneptunnice... — rzuca ktoś za plecami.

— Z naciskiem na "kała"!

Rechot, cykają aparaty dziesiątek skierowanych w stronę dziadygi komórek.

— Rozumu w głowach, bogów w sercach nie macie! Toż ponadziewa was na trójząb jak gnój na widły — i fruuu — w powietrze, zmarłych, pozabijanych! Matki — zabierajcież dzieci, ratujcie się! Słyszycie? To nie śmieszne! He, he, he se robicie, chichotki, A to nie żarty! Śmiertelne niebezpieczeństwo wam grozi, gniew Neptuna na siebie ściągacie, kurwy nieroztropne! Z wody, jak wam życie miłe, błagam was, zaklinam, wyłaźcież z wody!

I tłucze z zapamiętałością skórzaną aktówką w mokry piasek, i trzepie nią ile ma sił, czym (trudno się dziwić) potęguje rozbawienie widzów.

Kolejny małolat każe mu się uspokoić, nie walić tak tą teczką, bo łomot powoduje fale sejsmiczne, dźwięk niesie się pod ziemią, rezonuje, co może jeszcze bardziej rozgniewać oceanicznego boga.

Następna eksplozja śmiechu. Starzec ze łzami w oczach, autentycznie zdruzgotany kpinami, wali się na kolana i zaczyna ślozować.

— Gniew jego będzie przeokrutny, nikt się żyw nie ostanie, gdy wydźwignie się z odmętów... uchodźcie, póki jest nadzieja, póki macie czas...

Korpulentnej matronie z wiszącymi do pępka cycami robi się żal dziadzia, który nie wie, na jakim świecie żyje. Próbuje uciszać uchachańców, tłumaczy, że to choroba, tragedia tego człowieka, nic w tym zabawnego, moglibyście dać spokój, nie widzicie, w jakim jest stanie?

Jak grochem o ścianę, argumenty nie trafiają do rozgrzanego i podpitego tłumku. Co tam będzie pierniczyć stara krowa, dziadzio — żywy mem, przyszłą gwiazda Kwejka i Joemonstera, następca Grembacha-profety!

Łepek w liliowych, krótkich spodenkach podchodzi do załamanego staruszka, usiłuje wyrwać mu teczkę. Grubaska jeszcze raz prosi o spokój, niech ktoś zadzwoni po straż miejską albo karetkę, jej się akurat komórka rozładowała, nie ma powerbanka. On przecież potrzebuje pomocy, a nie, kurde, drwin! — ale jej słowa nikną w powodzi śmiechu. Speszona i zagłuszana, odpuszcza próby przemówienia do rozsądku rozrechotańcom.

Nagle facet w czerni, emerytowany man in black, opdrywa się z klęczek. Rzuca nienawistne spojrzenie chłoptasiowi od teczki, pręży się i, marszcząc brwi, autentycznie wściekły cedzi:

— Z przenajświętszego króla się nie żartuje! — po czym… wyciąga z kieszeni marynarki archaicznie wyglądający rewolwer, przykłada lufę do czoła ciągle śmiejącego się nastolatka. Naciska spust.

Potężny huk wystrzału, jakby bomba eksplodowała między plażowiczami. Ludzie odskakują odruchowo, w pierwszych chwilach oniemiali. Za moment jednak zaczynają wrzeszczeć z szoku i zgrozy. Gardłują monosylabicznie, ryczą zwierzęco i płaczliwie, wzywają Boga. Nie, nie Neptuna. Rozlega się lamentliwy jęk, dziewczyny, dzieci, ale i napakowane chłopy odczołgują się rakiem od miejsca tragedii.

Chłopaczek pada jak rażony piorunem, z rozpękniętej czaszki wypływa krew, ochłapki mózgu. Fale obmywają jego stygnące ciało, unoszą strzępki skalpu.

Wrzask, na który nachodzi donośniejszy, uberwrzask. Lamentują nawet pakerzy, testosteronowe karki. Zszokowani ratownicy stoją jak wryci, boją się podejść do uzbrojonego świra. Również płaczą.

Starzec też się rozrzewnia, bynajmniej nie z powodu śmierci dziecka, morderstwa, jakiego się dopuścił.

— Wybacz, królu mórz, odpuść im grzechy, nie zważaj... albowiem niepokojąc cię nie wiedzieli, co czynią... — mówi teatralnym, podniosłym głosem.

Matki zakrywają dzieciom oczy. Te, które były świadkami egzekucji — wyją, nie dają się uspokoić.

Nikt nie ośmiela się podejść do zezgredziałego pomyleńca, nawet największym chojrakom nie przychodzi do głowy, by zajść dziada od tyłu, wyrwać spluwę.

Dysonans poznawczy jakiego doznaję sprawia, że na moment tracę kontakt z rzeczywistością. Pod- jak i świadomość buntują się nagle, nie godzą z tym, co co właśnie rozegrało się na moich oczach. Wszystko w środku zdaje się krzyczeć: „Ej, jak to tak, zaraz, wait a minute, kurde żesz mać, co jest grane? Zaszła jakaś disharmonia mundi (wiem, ze jest taki zespół, nie o niego chodzi), coś zdrowo pierdolnęło w maszynce zwanej rzeczywistością, jej tryby się połamały, skorodowane bolce wygięły, ze starości pękły łańcuchy i pasy transmisyjne przekazujące z oczu właściwy obraz do wnętrza łba, zaraz, m chwilunia, coś tu jest bardzo, ale to wykurwiście nie tak! Wszystko naokoło okazało sie złudne, niczym scenografia na planie sitcomu, uno momento, ladies and gentelmen, halo, poczekać! Czy ktoś z łaski swojej mógłby mi wyjaśnić, co to, do jasnej ciasnej, za burdel? czemu pocieszny, łamane na nieuleczalnie chory, dziadunio tak nagle się odgroteskowił, z niemal komicznej postaci przeistoczył w krwawego… matko jedyna… mściciela…

Odchodzę tyłem, kompletnie zbaraniały, potrącam ramiona, plecy równie wstrząśniętych plażowiczów.

Ktoś próbuje tonować płacz dzieci, inni — własne spazmy. Mi głos uwiązł w gardle, krtań ścisnęła się do rozmiarów ziarenka maku. Kroczę jak w transie, na sztywnych nogach, absolutnie nie widzę, gdzie.

Oto byłem świadkiem największej makabreski, jaką jestem sobie w stanie wyobrazić, na moich oczach zaszło… niepojmowalne.

Stary, wyliniały pies pasterski okazał się wilkołakiem, rzucił się do gardła jagnięciu. Statua Wolności ożyła i chwilę później dokonała samospalenia przykładając pochodnie do mordy, gronostaj wyżarł policzek Cecylii Gallerani, zgasła żyrafa namalowana przez Salvadora Dalego, świat, jaki dotychczas znałem, został przenicowany, wywalony bebechami na wierzch, stał się antyartystycznym, do dupy niepodobnym, tragikomicznym kiczem, obrazem pod tytułem Giertych na rykowisku, podręcznikiem Jak zbudować przydomową cywilizację śmierci

Nie, wróć! Świat kompletnie zdechł, rozpadł się, a jego okruchy zakopano za murem cmentarza, na niepoświeconej ziemi. Mój mały, trzydziestoparoletni świat-trup, pełen niedoskalowań, celowych niedoskonałości, niezborny i impulsywny, w zasadzie niemożliwy do zdefiniowania, samopożerający się… aż do zdeformowania… zdefekowania…

Potykam się o kocyk, a może ręcznik i siedzące na nim, rozślozowane dziecko. Lecę w ciemność, tę samą, która pochłania mnie prawie każdej nocy. Zgrzytam zębami, zaciskam je na wysuwającym się mimowolnie języku. I tańczę, poziomo, chwytam się tysięcy dłoni, jakie wyrastają nagle z powietrza, biorą się znikąd, obejmują i ciągną w głąb… elektryczności, prądu, wyładowań, impulsów, rozświetlających się, brudnych mirażyn, ubłoconych neonów, świecących na mokro lampek choinkowych.

I zapadam się w wielki dysonans, rozstrój, rozprężenie, w skondensowane, gęste nic.

Ziściły się klątwy, wszystkie creepypasty, teorie spiskowe okazały się stuprocentową prawdą. Mój kark, szyję, ramiona i potylice obejmują lepkie palce Hitlera, Michaela Jacksona, Cobaina, którzy oczywiście żyją, ale do tej pory ukrywali się przed wścibskim wzrokiem wielbicieli, wrogów, paparazzi.

Oto stało się, głębokie, bezdenne, wszechpotężne.

Średnia ocena: 2.7  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Bettina 2 tygodnie temu
    kaszub2?
  • Bettina 2 tygodnie temu
    Sorry, ale takie kaszubskie pierdniẹcie.
  • Florian Konrad 2 tygodnie temu
    Nie, nie jestem Kaszubem. I proszę o poważniejsze, mniej piaskowniczne komentarze :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania