Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Iks-X

Zasnąłem jak co dzień dość szybko. Po całym dniu ciężkiej pracy fizycznej to zupełnie zrozumiałe. Zwykłem był zasypiać w salonie, na dole naszego dwupoziomowego mieszkania. Odziedziczyłem je po babci, której jestem stale wdzięczny. Tej nocy, która miała w sobie tajemnicę, nie wiedzieć czemu zasnąłem na górze w naszej sypialni, gdzie w za dużym łóżku, ale za to wygodnie, spała żona.

Śniłem, że podróżuję w czasie i przestrzeni. Gdy śpię, czasem wiem, że śnię i że zaraz piękne z reguły oniryczne marzenia się skończą, obudzę się i poczuję dobrze znane wszystkim rozczarowanie. Tak, jak tych, których odratowano…

 

***

I rzeczywiście. Budzę się tego dnia listopadowego i czuję ukłucie w klatce piersiowej. To taki mój swoisty znak odczarowania, o którym tyle pisał filozof Weber. Jednak coś się nie zgadza. Z początku słabo widzę, bo od dziecka noszę silne okulary. Sięgam więc po nie na nocną szafkę, ale ręką trafiam w próżnię. Tam gdzie powinna być szafka stoi donica z piękną, rozłożystą palmą. Okularów ani śladu. Dopiero po chwili orientuję się, że założyłem poprzedniego dnia soczewki typu “dzień-noc”; kiedy wreszcie na dobre otwieram oczy, nagle czuję coś, jakby ogień w każdej komórce ciała. Jestem w obcym pokoju.

Tam, gdzie miała być szafa z naszymi ubraniami, stoi wielkie kino domowe, pewnie z MediaMarkt; tam, gdzie miało być legowisko dla naszego pieska, Szarika, stoi stolik z pięknymi kwiatami, całymi we wszystkich barwach tęczy. Najgorsze jednak przede mną. Oto obok mnie zamiast Beaty, leży głęboko śpiąc nieznajoma kobieta koło trzydziestki. Przerażony, a zarazem nieco podniecony, wyskakuję dosłownie z podwójnego łoża, które służy do poczęcia, potem narodzin, do chorowania, a na koniec do odejścia w nieznany, siódmy las…

 

***

Wybiegam z sypialni i nie wierzę własnym oczom. Tam, gdzie miały być schody, jest tylko ściana ozdobiona jakimś pejzażem na płótnie techniką olejną; tam, gdzie była moja wersalka stoi przeszklony barek, pełen drogich na oko, zagranicznych trunków. Zamiast wydzielonej w salonie kuchni jest drugi, mały pokój. Łazienka jest z przeciwnej niż być powinna strony. W try miga rozumiem, że nieznane mieszkanie, gdzie się zbudziłem, jest jednopoziomowe i ma cztery pokoje. Rozglądam się dalej, a strach podnosi żołądek do gardła, które ledwie łapie powietrze. Z pokoju, gdzie się zbudziłem dochodzi szmer lekkich oddechów kobiety.

Wbiegam do łazienki i mam nadzieję, że to kolejny świadomy sen, o których tyle się pisze. Patrzę w lustro nad umywalką. Nasze jest okrągłe, to jest kwadratowe i ma ozdobną, secesyjną ramę. Patrzę w swoje odbicie i widzę siebie, zdaję więc “test lustra”. Zwierciadło nie kłamie - to nie świadome marzenia we śnie. Próbuję się obudzić, lecz wiem dobrze, że wszystko, co mnie otacza jest realne. Na dobitkę bardziej realne niż w naszym dwupoziomowym bliźniaku w ładnej wiosce w Wielkopolsce…

 

***

W obcym, nieznanym mieszkaniu nadal panuje wielka cisza. Jest 19 listopada 2025 roku, przynajmniej tak się wydaje. Nieznajoma wciąż śpi i nie ma chyba pojęcia, że w jej własnym czy wynajmowanym lokum znajduje się intruz. W dodatku ten obcy mężczyzna koło 40-tki nie wszedł tu za pomocą klucza, tylko najwyraźniej zdołał przeniknąć mimo drzwi zamkniętych.

Wychodzę z łazienki, obok kilka metrów dalej na końcu niewielkiego korytarza jest kuchnia. Robię sobie mocną mocca-cafe, licząc na to, że jednak sen pryśnie jak mgła i obudzę się, tym razem naprawdę w swoim domu od babci. Nic z tego.

Kubek po wypitej w mig kawie ląduje w zlewozmywaku, chyba z IKEI, bo takie kiedyś tam widywałem. Wreszcie decyduję się na to, co zrobić powinienem był od początku, zaraz po przebudzeniu. Mianowicie wyglądnąć przez okno…

 

***

Kuchenne okno zasłonięte było szczelnie tkaniną, której nazwy nie znałem. Była to prawdopodobnie kupiona gdzieś w serwisie typu Allegro modna firanka ze wschodnio-bizantyjskimi motywami, trochę przypominającymi efekty roślinne w naszej secesji. Nie było jednak czasu na rozważania stylistyczne. Odsuwam zasłonę. Kotara bezszelestnie mknie w obie strony, lecz okno ma jeszcze żaluzje. Nie widzę nigdzie przycisku, więc nie są elektryczne. Rzeczywiście, po chwili widzę białe sznureczki, za pomocą których bardzo powoli, aby nie robić hałasu podnoszę żaluzje z jakiegoś lekkiego stopu, najpewniej z aluminium. Kiedy są na wysokości mniej więcej trzech czwartych wysokości okna, przestaję je nagle podnosić i omal nie dostaję splątania i ataku serca jednocześnie. Jak zwykle w takich razach czuję, że kołata mi jak oszalałe ze strachu serce, żołądek ściska i podchodzi do gardła, nie mogę złapać głębszego tchu. Wreszcie po chwili podnoszę zasłonę do końca. I wtedy…

 

***

I właśnie wtedy słyszę dźwięk komórki. Dobiega jak się domyślam z pokoju, gdzie się przebudziłem. Może to zresztą dźwięk alarmu budzika, trudno stwierdzić. W każdym razie odzywa się kobiecy, miły głos, dość niski alt. Nie znoszę piskliwych sopranów. W chórze, gdzie pracowałem, wolałem basy i właśnie alty.

Nie ma jednak czasu na wspominki. Kobieta w nieokreślonym wieku, ale jednak nadal bardzo młoda, zaraz się tu zjawi. I może dostać zawału. Instynktownie wchodzę pod stół kuchenny w barwie głębokiego hebanu i z nogami w kształcie lwów. Lecz kobieta, która międzyczasie mówiła coś do kogoś z drugiego końca linii komórkowej, wychodzi z sypialni. Jest całkiem naga od pasa w górę, co wprawia mnie - trzeba przyznać - w lekkie podniecenie. Nikogo więcej w mieszkaniu nie ma - mam nadzieję, bo nie byłem we wszystkich pokojach. Kobieta wchodzi do łazienki, więc wykorzystuję ten moment i wyłażę spod stołu.

Postanawiam po prostu uciec, opuścić jak najprędzej mieszkanie i dać dyla przez klatkę schodową. Z fragmentu otoczenia, jakie widziałem przez moment przez okno wynika, że to drugie albo trzecie piętro.

Ostrożnie kieruję się w stronę korytarza. Stawiam kroki, jak wtedy, gdy żona pogrążona w głębokim śnie nie ma pojęcia, że skradam się do laptopa i czatuję z dziewczynami z całego świata. Korytarz nie jest długi, widzę kurtki, płaszcze, i jedną tylko parę butów. Znak, że jesteśmy tu tylko we dwoje. Podchodzę do drzwi. Ma trzy zamki. Odruchowo przekręcam górny, potem środkowy i chwytam za dolny. Z przerażenia nie mogę znów oddychać - najniższy zamek jest zablokowany. Nie da się go ruszyć ani na milimetr. Próbuję rozpaczliwie w prawo, w lewo, szukam jakiegoś dodatkowego uchwytu - wszystko na nic. Wtedy rozumiem, że stąd nie ma wyjścia. Jestem uwięziony. I zaraz zacznie się sytuacja gorsza niż piekło…

 

***

W przedpokoju zauważam sporych rozmiarów garderobianą szafę z rozsuwanymi drzwiami z lustrem, gdzie z drugiej strony widziałem swoją przerażoną minę. Niewiele myśląc, delikatnie odsuwam jedno skrzydło i pakuję się pomiędzy damskie stroje, buty, wieszaki. Od środka ledwo zasuwam drzwi. Wciskam się jak najgłębiej między gęsto zapakowaną szafę. Wstrzymuję oddech i czekam, co dalej. Prawie modlę się, żeby nieznajoma nie zechciała otworzyć właśnie tej szafy.

Tymczasem z łazienki rozlega się szum lejącej w umywalce albo w wannie, ewentualnie pod prysznicem wody. Poranna kąpiel orzeźwia, uspokaja. Wiem to dobrze, bo lubię nalać prawie pełną wannę i taplać się pół godziny w niemal gorącej wodzie. Może dlatego babcia tak do mnie mówiła za życia…

 

***

Nagle rozlega się dzwonek mojego telefonu. Zanim przerażony go wyłączam, słyszę, jak otwierają się drzwi łazienki i kobieta idzie po pokoju. Zapewne myśli, że dzwoni jej telefon, lecz przecież dzwonki muszą się różnić. Wyobrażam sobie jej zdziwienie. Po chwili słyszę miękki, aksamitny, altowy głos. - Halo? I nastaje grobowa cisza. Po kilkukrotnym wezwaniu odkłada telefon i słychać szum ubieranej bielizny. Nadal jestem przerażony, że będzie wtopa. Staram się nawet wstrzymać oddech, lecz w szafie jest nieco duszno. Niedługo po toalecie porannej i ubraniu się, słychać z kuchni szum gotującej się wody. Nieznajoma najwidoczniej parzy sobie kawę lub mocną herbatę, otwiera lodówkę z charakterystycznym puknięciem i odsuwa krzesło.

Mija kilkanaście minut, a mnie jest w szafie niewygodnie. Próbuję usiąść, lecz z tego rezygnuję, bo słychać by było szelest ubrań, zresztą na siedząco szafa by się nie domykała. Pozostaje czekać, aż kobieta, a może jeszcze dziewczyna, skończy śniadanie i ulotni się do pracy czy na uczelnię.

I tak się rzeczywiście dzieje - szum lejącej się z kranu w kuchni wody, pewnie zmywa naczynia, może jeszcze z wczoraj; potem odgłosy ubieranych butów i moje coraz większe przerażenie, że otworzy szafę i zejdzie na zawał, a ja będę temu wszystkiemu winny. Przez chwilę myślę, czy nie chrząknąć albo kichnąć, żeby ją przygotować na ewentualne spotkanie trzeciego stopnia, ale ten plan też nie jest właściwy. Pozostaje trwać w bezruchu i liczyć na łut szczęścia…

 

***

Udało się. Po ubraniu zapewne grubych swetrów i płaszcza - wszak jest listopad, pora niebezpieczna dla Polaków - słyszę odgłos otwieranych zamków, otwarcie drzwi i brzęk przekręcanego z drugiej strony klucza. Modlę się, żeby nie zamknęła wszystkich trzech. Mija kilka sekund i odgłos kroków na schodach. Nie ma tu chyba windy, bo gdy wyjrzałem wcześniej przez okno przez chwilę widziałem czteropiętrowe bloki z czasów Gomułki. Mieszkanie, gdzie się jakimś cudem znalazłem nie było stare, ale zapewne wtopione w otoczenie i nie przekraczające szarych bloków z charakterystyczną ślepą kuchnią z lat 60. XX wieku.

 

***

Po wyjściu kobiety dziękowałem losowi, że ominęło mnie najgorsze i nie będę winien zejścia nieznanej dziewczyny na zawał. Wychodzę z szafy. Jedyne, co muszę teraz zrobić to opuścić nawiedzone widać mieszkanie. - Dlaczego akurat tu się znalazłem? - myślę i podchodzę do drzwi. Przekręcam dwa górne zamki i chwytam wajchę dolnego. Ku mojemu przerażeniu zamek ani drgnie tak, jak poprzednio. Myślałem, że tylko na noc drzwi są zabezpieczone dodatkowo. Myliłem się. Szarpiąc się z zamkiem “Gerda” próbuję za wszelką cenę go otworzyć. Pamiętam tego typu zamknięcia. Gdy przekręci się klucz od zewnątrz dwukrotnie, nie można otworzyć od wewnątrz i złodziej choćby się dostał przez okno, nie wyjdzie.

Zrozumiałem w try miga swoją sytuację. Byłem uwięziony w obcym mieszkaniu. Nie mogłem z niego wyjść. Popatrzyłem na zegarek, świecąc sobie latarką w smartfonie, a przy okazji zobaczyłem, że coś nie tak jest z zasięgiem - dochodziła ósma trzydzieści. Kobieta pewne pracowała w jakimś korpo, gdzie trzeba wytrzymać do 17-tej. Miałem więc sporo czasu, aby coś wymyśleć….

 

***

Miałem nadzieję, że nieznajoma wszystko wzięła ze sobą na uczelnię czy do pracy i nie wróci po coś. Minęło jednak już kilkanaście minut, więc prawdopodobieństwo wpadki malało. Wygramoliłem się z rozsuwanej szafy. Poszedłem do kuchni. Jakimś cudem kobieta nie zauważyła, że rolety są prawie całkiem podniesione. Znów wyjrzałem przez okno. Moim oczom ukazał się widok podwórka, plac zabaw dla dzieci, ławki dla starszych, a nawet granitowa szachownica dla miłośników tej królewskiej gry.

Jednak wiedziałem, że nie mam zielonego pojęcia, w jakim mieście się znalazłem. Komórka pokazywała miasto Rzeszów i właściwą datę. Byłem więc jakieś 450 kilometrów od mojej miejscowości w województwie wielkopolskim. Nie wierzyłem w to, co widziałem na komórce - Podkarpacie? Ale jeśli to prawda, to dlaczego akurat to miasto, akurat ten blok i przede wszystkim to, a nie inne mieszkanie. Musiałem się stąd najszybciej wydostać. Jeszcze raz podszedłem do drzwi i próbowałem otworzyć drzwi. Na próżno. Zamknięte dwukrotnie od zewnątrz zamki “Gerda” blokowały na dobre możliwość wyjścia.

 

***

Postanowiłem sprawdzić, gdzie dokładnie jestem. Otworzyłem mapy Google i wpisałem “twoja lokalizacja”. GPS po chwili pokazał dokładnie ulicę i numer bloku. Znajdowałem się na ulicy Słowackiego 44, blisko centrum miasta. Nie byłem nigdy w Rzeszowie, ale mam dobrą orientację w terenie. Znalazłbym bez trudu pociąg expresowy do Borówca, gdzie pewnie żona jeszcze spała, bo miała zwyczaj wstawać grubo po 9-tej. Zadzwonić? Ale co jej powiem? Że jestem prawie 500 kilometrów od domu? Albo nie uwierzy i pomyśli dwie sprzeczne rzeczy naraz - “coś ty znowu brał?”, ewentualnie - “znowu nie wziąłeś leków, a prosiłam”. Postanowiłem zadzwonić, ale jeszcze nie teraz. Bałem się znowu, że żona zadzwoni na policję i rozpoczną poszukiwania, oni mnie odnajdą i zawiozą do psychiatryka, gdzie lekarze określą to, co się stało jako “paragnomen”.

To określenie na niespodziewane, nieprzewidywalne zachowanie, często zwiastujące chorobę umysłową. Wiedziałem jednak, że telefon nie kłamie - byłem w stolicy Podkarpacia. Zaraz zbudzi się Beti i zobaczy puste miejsce w naszym małżeńskim łożu z IKEI. Pomyśli najpierw, że pojechałem do sklepu. Gdy minie ponad pół godziny będzie telefonować. Oczywiście, nie będę miał wyboru i będę musiał odebrać telefon. I co jej powiem? Że jestem w Rzeszowie, mieście, którego nie znam? Że nie wiem, jak się tu dostałem? Nie uwierzy. A jeszcze na dobitkę jestem uwięziony w mieszkaniu młodej nieznajomej. Nieco pikantna sytuacja…

 

***

Mam jakieś osiem godzin, żeby coś wymyśleć. Początkowo planuję przejść przez balkon do sąsiada i opowiedzieć bajeczkę, że jestem znajomym “pani X” i że przez pomyłkę zamknęła zamek na dwa spusty. Jednak balkon sąsiada jest zabudowany przeszkloną werandą. Nici. Nic z tego. Zorientowałem się też, że mieszkanie, którego numeru nawet nie znałem, jest na trzecim piętrze. Dlatego zejście czy skok jest niemożliwy. Wiedziałem z lekcji fizyki, że maksymalna bezpieczna dla człowieka wysokość upadku to pięć metrów. Trzecie piętro to co najmniej 12 metrów. Wezwać policję? Pogotowie? Przecież się tu nie dostaną. Symulować pożar na balkonie i wezwać straż? Też głupi pomysł. Poczułem, jak pętla coraz mocniej zaciska się na szyi, jest mi duszno i nie mogę nic zrobić. Beznadzieja…

 

***

Zrobiłem sobie mocną Tchibo, to moja ulubiona kawa. Od razu dwie łyżeczki i trzy łyżeczki cukru. Jeść mi się odechciało. Z nerwów odezwał się znany objaw - ściśnięcie żołądka i ten wolnopłynący, znany mi z rana na co dzień poranny strach.

Nagle uświadomiłem sobie chodząc po całym mieszkaniu, że kobieta nie zabrała ze sobą laptopa. Postanawiam sprawdzić, kim ona jest - może tu tkwi klucz do zagadki, czemu akurat zbudziłem się w tym, a nie w innym mieszkaniu czy domu. Usiadłem wygodnie i głęboko w czarnym, modnym fotelu z poręczami i odpaliłem laptopa. Na szczęście tylko “spał”, więc nie trzeba wpisywać hasła. Zresztą skoro mieszka tu sama jak rasowa singielka - poznałem to po garderobie wyłącznie damskiej i jedynej parze butów w przedpokoju - to hasła nie są potrzebne.

Laptop zaszumiał i po chwili otworzył się Chrome. Nie lubiłem tej przeglądarki, ale przynajmniej można tu było łatwo skasować strony przeglądania. Pokazał się obrazek znanej łąki pod niebem i ikona przeglądarki. Jednak nie potrzeba było Internetu - zamiast otwierać sieć, kliknąłem folder “Zdjęcia” i galeria natychmiast się otworzyła. - Niezły modem tu. Wszystko dwa razy szybsze niż na moim wysłużonym laptopie - powiedziałem pod nosem i zacząłem przeglądać fotografie. Było ich mnóstwo, więc musiałem sporo przewinąć. Nigdzie nie było jednak kobiety, której przez moment po przebudzeniu się przyglądnąłem. Spała na boku w kierunku ściany, więc wiedziałem tylko, że jest jasną blondynką i ma zapewne niebieskie oczy. Nic więcej. Mijały kwadranse, a nic się nie działo - nigdzie żadnej blondynki. Folder zawierał bardzo dużo zdjęć z jakichś imprez, chrztów, I komunii czy ślubów, były jakieś zdjęcia z egzotycznych eskapad i grafiki cyfrowe, bardzo ładne. Gdybym miał usb, to bym sobie ściągnął.

Niestety, poszukiwania nie dały rezultatu. Włączyłem media społecznościowe - Facebook, Instagram, “X” mając nadzieję, że tam coś znajdę, jej profil. Nic z tego. Wszystko było zamknięte, wylogowane. Zupełnie inaczej niż u mnie - nie wylogowywałem się z serwisów, aby ułatwić sobie pracę. Miałem niezłą ochronę laptopa, jakieś Avasty czy coś w tym stylu. Nie obawiałem się, że ktoś się włamie, bo Acery słynęły z tego, że zwrócono baczną uwagę na zabezpieczenia przed cyberatakiem.

 

***

Tymczasem, gdy ja bezskutecznie usiłowałem opuścić nieznane mieszkanie, oddalone od mojego o kilkaset kilometrów - moja żona, Beti jak zwykle wstała z naszego małżeńskiego łoża na górnym piętrze. Nie spaliśmy razem, bo potrzebowałem więcej miejsca, dlatego spałem na dolnej kondygnacji na tapczanie kupionym gdzieś tanio na Allegro. Nie byliśmy zbyt bogaci, ale wystarczało do pierwszego, choć nie mogliśmy nic zaoszczędzić. Dobre i to. Jesteśmy nową klasą społeczną - prekariuszami. Oznacza to, że gdy nawet oboje pracują, nie wydają na piwo ani papierosy, nie urządzają drogich prywatek - nie dają rady bez pożyczek parabankowych przetrwać do przysłowiowego “pierwszego” (w rzeczywistości do “dziesiątego” zazwyczaj). Prekariat to bieda bez patologii społecznej, przemocy domowej, awantur i picia na umór, bez bicia dzieci i partnerki. Ot, normalne rodziny, zazwyczaj posiadające dwoje dzieci i wynajmujące niewielkie mieszkania na poddaszu lub przeciwnie - niemal w suterenie. Jakby czas cofnął się do XIX wieku…

 

***

Tak więc nietrudno się domyśleć, co poczuła Beti, gdy odnalazła na dole pustą kanapę. - Pewnie pojechał po fajki - powiedziała półgłosem, bo lubiła, podobnie jak ja, mówieniem do siebie rozładować wewnętrzne napięcie, jakie przynosiła codzienność. Beti poszła do łazienki, nastawiła w niewielkiej, wydzielonej w salonie kuchenki wodę na mocną kawę z dwóch, kopiastych łyżeczek. Potem zjadła ulubione z wafli bez glutenu, bo gluten jej szkodził. Nietolerancji pokarmowych w społeczeństwie stale przybywa.

Kiedy nadal nie wracałem, a zwykle wyjazd naszym volkswagenem do sklepu, apteki czy na pocztę nie trwał aż tak długo - zaczęła doznawać dobrze jej znanego niepokoju w podbrzuszu. Jak podczas okresu. Beti miała nadzieję, że pojechałem na stację benzynową. Mieszkamy niedaleko, na południe od Poznania, blisko trasy “katowickiej”, czyli S11. Stamtąd jeździmy zawsze co kilka miesięcy odwiedzić teściów żony, czyli moich rodziców. Dziś jednak nie pojechałem trasą katowicką. Kiedy nie wracałem już pół godziny, Beti postanowiła działać. Ubrała się dość ciepło, w sweter, na to narzuciła polar, a na to jeszcze puchową kurtkę i otworzyła drzwi. Wtedy jej oczom ukazał się wstrząsający widok…

 

***

W tym samym czasie miotałem się po całym domu jak seryjny włamywacz. Po chwili mimo strachu poczułem jednak głód. Nie lubię myszkować komuś w mieszkaniu, ale musiałem coś zjeść, więc z lodówki wyjąłem masło, szynkę konserwową, pomidora i żółty ser, a z pudełka chleb świeży, razowy, pszeniczno-żytni. Palce lizać. Bez śniadania nie działam. To podstawa dobrego dnia. Nie tak, jak teraz wszyscy - każdy je osobno, byle co i czeka z większym posiłkiem na “lunch”. Sprowadza się on najczęściej do big-maca, kartonowego kubełka z colą i z lodem. Życzę zdrowia…

Nic szczególnego nie znalazłem, co by mi wyjaśniało, kim jest właścicielka czy wynajmująca mieszkanie. Może to rzuciłoby nieco światła na moją nieciekawą sytuację. Przecież była już prawie dziesiąta, kobieta poszła do korpo na 9, miałem więc najwyżej siedem godzin. Na dokładkę zaraz zadzwoni Beti. W telefonie bateria ma 3 %, więc zaraz smartfon Galaxy Samsung się wyłączy i odetnie od świata.

Bo dziś, jak nie masz smartfona co najmniej z Androidem, to jesteś nikim. Podobnie, jak nie ogarniasz nowych technologii, sieci, programów, aplikacji, nie umiesz w IT nic, szczególnie programowania. Miałem się nauczyć grafiki komputerowej, ale skończyło się na używaniu AI. Pisałem też utwory muzyczne, tym razem bez AI, może kilka razy użyłem sztucznej inteligencji. Żartowaliśmy z Beti, że jak ktoś nie ma naturalnej, to wyręczy go we wszystkim sztuczna inteligencja.

Zacząłem szukać ładowarki, lecz jak na złość miała inny port niż mój aparat. Szukałem jakiejś innej - bezskutecznie. Nie będę w końcu robił komuś bydła w chacie. Nigdy nikomu nie szperałem w rzeczach ani nie ukradłem. Teraz też volens nolens musiałem trochę się rozejrzeć, żeby wiedzieć, z kim mam do czynienia, gdy dziewczyna - najwyraźniej singielka - wróci do domu. Jak to zrobić, żeby nie dostała apopleksji. Jeszcze tego brakowało, żebym musiał wozić ją na SOR. Musiałem więc opracować plan.

Zrobić coś, aby moja obecność tutaj miała przynajmniej pozory, jakiś najgłupszy nawet pretekst. Żeby tylko kobieta nie wpadła w panikę. Bo w bajeczki o mieszkaniu pod Poznaniem na pewno nie uwierzy, od razu spyta mnie o telefon mojej żony. Powie jej, że jej mąż zjawił się w mieszkaniu “pani X” i zacznie się piekło. Nie mogłem do tego dopuścić…

 

***

Kiedy tak deliberowałem, nalewając sobie whisky z barku, gdzie powinna stać nasza szafa z książkami, których zresztą nie było sił ani czasu czytać - Beti stała jak katatoniczka i wpatrywała się w jedno miejsce. Było to specjalnie wydzielony, zadaszony od góry taras na samochód. Była pewna, że pojechałem. Tymczasem auto stało na podjeździe tak, jak wczoraj zaparkowałem. Nie drgnęło ani o centymetr.

Szok powiększał się z każdą sekundą. Myślała jeszcze, że poszedłem do sklepu piechotą albo rowerem, który niedawno reaktywowałem, bo we wczesnej młodości jeździłem wszędzie rowerem nawet trasami liczącymi po 60 kilometrów. Dopiero potem zmotoryzowałem się; najpierw były to oczywiście “maluchy”, których zajeździłem chyba ze cztery, kupowane za grosze i kilkunastoletnie. Szkoda, że nie zostawiłem sobie ani jednego egzemplarza - teraz są bezcenne i trzeba jak za zabytki zapłacić za nie dużo więcej niż wtedy, w tamtych chaotycznych latach 90. Ludzie nie mogąc się odnaleźć we wczesnym kapitalizmie, sprzedawali dosłownie wszystko. Wystarczyło wybrać się na stadion X-lecia i ujrzeć “szczęki”, leżanki i prymitywne budki, gdzie można było tanio dostać dosłownie niemal wszystko.

- Może poszedł tylko na spacer - pocieszała się jeszcze w duchu Beata, ale zwykle idąc na przechadzkę, zabierałem ze sobą naszego “Szarika”, psa rasy psa, którego zabraliśmy z okropnego schroniska gdzieś na północny-zachód od Poznania. Szarik był jednak w domu. Beti zauważyła, że zwykle gdy jechałem do pracy, piesek leży pod drzwiami i czeka, aż wrócę. Tym razem jednak był więcej niż niespokojny. Chodził tam i we wte po całym mieszkaniu, przewalając się z kąta w kąt, nie mogąc w ogóle znaleźć sobie miejsca. To też dawało do myślenia…

 

***

Gdy Beti czekała na mnie, aż wrócę ze spaceru lub sklepu, mnie tymczasem w Samsungu całkiem rozładowała się bateria. Zostałem odcięty od świata. W mieszkaniu, jak to teraz zwykle bywa, nie znalazłem telefonu stacjonarnego. Pozostała tylko słynna, szara kostka nisko nad podłogą, co świadczyło, że nie jestem w jakimś mega nowoczesnym apartamentowcu, lecz prawdopodobnie na jednym z osiedli Rzeszowa.

Póki działała komórka telefon z GPS pokazywał niezmiennie to miasto, ale przecież mógł halucynować. Jeszcze miałem nadzieję, że mam omamy albo że świadomie śnię. Zdarzyło mi się parę razy we śnie uświadomić sobie, że śnię i że mogę mieć romans z jakąś nieznaną kobietą. I masz ci los…

Teraz nie mogłem zatelefonować, a gdybym dostał udaru lub ataku serca, nikt by nie pomógł. Pozostawało czekać i opracować jakiś plan na spotkanie trzeciego stopnia z tajemniczą blondynką, “Magdą”, jak ją nazwałem tymczasowo. Jednak musiałem też zaznaczyć jakoś swoją obecność zanim wejdzie do środka, inaczej mogłoby dojść do tragedii.

 

***

Beti po godzinie od pobudki, a wstawała przeważnie po 9-tej, stawała się coraz bardziej niespokojna. Zdecydowała się zadzwonić. Nie pomyślała o tym wcześniej, a to powinna być pierwsza czynność, jaką mogła wykonać. Teraz było za późno.

Dziś był czwartek i miała wolne. Pracowała jako sekretarka w gabinecie lekarskim swej najstarszej siostry, jednej z dwóch pozostałych, Laury. Zwykle zaczynała pracę o 11-tej i często zawoziłem ją na Szczepankowo, do najbogatszej dzielnicy Poznania, gdzie domy zaczynały się od miliona w górę (drożej było tylko w Tarnowie Podgórnym), gdzie Laura, internistka przyjmowała w dwupoziomowym, wielkim gabinecie. Tam wynajem zaczynał się od 3 tysięcy netto w górę. Podziwiałem ją. Beti nieraz siedziała za biurkiem przed komputerem 9-10 godzin, gdy ja wytrzymywałem ledwie godzinę bez zrobienia sobie przerwy na papierosa, kawę i jakąś przekąskę.

Postanowiła działać. Ciągle próbując dodzwonić się do mnie, jednocześnie zastanawiała się, czy już zgłosić zaginięcie na policję. Mieszkaliśmy razem ponad 10 lat, najpierw osiem lat u teściów, potem już na swoim. Nigdy podobna sytuacja nie miała miejsca. Nie wracałem upity z alkoholowych ciągów, które trwają teraz już non-stop; nie zdradzałem żony z innymi, pewnie ładniejszymi i zdrowszymi, ale uroda i zdrowie po równo przemijają i z miłości pozostaje w najlepszym razie przyjaźń. A najczęściej zero, czyli nic. Albo minus, czyli wzajemnie zapiekłe uczucia, chęć odwetu, nienawiść, zadawnione, wyparte i nieprzepracowane urazy i tak dalej. Nie chciałem teraz wchodzić w szczegóły psychologiczne, lecz odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało, że w ciągu jednej nocy znalazłem się z obcą kobietą w cudzym łóżku…

 

***

Mijały godziny, dłużące się jak woda w japońskiej torturze. Wiedziałem jedno. Jeśli ona - kimkolwiek by nie była - nie uwierzy w moją opowieść, to wezwie policję, a to była ostatnia rzecz, jakiej chciałem. Musiałem opuścić mieszkanie - nie było innego wyjścia. Postanowiłem schować się w szafie i gdy pani “X” pójdzie do łazienki albo do kuchni, ja dam dyla. Przecież za dnia nie zamyka drzwi na trzy spusty.

Tak więc siedziałem z pilotem kina domowego, stojącego tam, gdzie miał być nasz główny stół w sypialni i bawiłem się, przełączając kanały. Nic szczególnego - sport, sex, jakieś transmisje, więc włączyłem kanał z wiadomościami, a gdy znowu donoszono o kolejnych postępach Ukraińców na froncie, po raz miliardowy o nowych wariantach i mutacjach Covid-19, o nadchodzącym globalnym kryzysie i nowej wojnie na Bliskim Wschodzie i o nielegalnych migrantach - zgasiłem tv i poszedłem spać. Była już trzecia po południu, dzień się mocno przechylił, bo to listopad, za godzinę będzie zupełnie ciemno, stąd zmorzył mnie głęboki sen z falami theta i pewnie też delta. Kiedyś robiono mi nawet EEG.

Śniłem, że przychodzi blondynka i pyta, kim jestem. Nie jest wcale przerażona. Przeciwnie - podobam się jej i ona mnie, szkopuł tylko w tym, że od wielu lat na serdecznym palcu prawej ręki noszę złotą obrączkę, którą wykonał z biżuterii jakiejś pra-babci najlepszy złotnik w mieście królów i świętych, z grodem i smoczą jamą, ziejącym co jakiś czas ogniem i siarką smokiem, co porywał i zjadał młode dziewice. W tych wszelkich dawnych baśniach, legendach i mitach podteksty seksualne były dyskretne, ale były. Dziś nikt by się nie odważył na to…

 

***

Międzyczasie Beti szła szybkim krokiem w stronę “Żabki”, do której najczęściej jeździłem. Próby połączenia ze mną spaliły na panewce. Sama miała prawo jazdy, ale bała się jeździć. Najczęściej woziłem ją ja. Wolała więc się przejść niż otwierać bramę, wyjeżdżać, zamykać i tak dalej. Umiała jeździć tylko jedną trasą - do pracy i z powrotem. Gdy ją bolała głowa, co zdarzało się od lat i nie mijało - wiozłem ją, a potem sam jechałem do pracy.

Żyliśmy we dwoje jako zgodna para. Nie było motyli w brzuchu, ani miłości od pierwszego spojrzenia, ale wzajemna pomoc, szacunek, lubienie się i miłość jako wola bycia razem, pokonywania trudności i dźwigania pod górę swoich nocy i dni. Tak, jak turysta czasem odkłada w górach plecak i patrzy wstecz na drogę jaką przebył i zastanawia się nad tym, którym szlakiem ma iść - tak i my mieliśmy już mapę życia.

To, co miało dla nas sens to nie zamykanie się w romantycznej, odosobnionej twierdzy, jak chcieli romantycy, ale przeciwnie - Beti pomagała każdemu, kto pomocy potrzebował. W miarę sił starałem się jej dotrzymać kroku…

 

***

Gdy Beti szła od “Żabki”, w której mnie tego dnia nie widziano do sklepu sieci “Spar”, gdzie również często kupowałem codzienne produkty, obudziłem się. Początkowo myślałem, że jestem tam, gdzie poprzednio, daleko na południowym-wschodzie. Zaspane oczy jeszcze nie otwarły się całkiem, a już przeszył mnie dreszcz. W mig zorientowałem się, że jestem w naszej sypialni na górze. Zerwałem się z łóżka. Wszystko się zgadzało. Było na swoim miejscu - szafy, stoliki, łazienka z pralką od MediaMarkt za niecałe tysiąc złotych.

Zbiegłem drewnianymi schodami z sosny na parter. - Beti! Jesteś?! - zawołałem, lecz odpowiedziała mi głucha cisza. Tylko Szarik podbiegł do mnie, oblizywał, domagał się głaskania i jak zwykle jedzenia. Beti nie było w domu. Sprawdziłem górne pokoje, a także mały pokój, w którym urządziliśmy sobie palarnię i jednocześnie magazyn na różne niepotrzebne szpargały. Po chwili rozległ się odgłos dzwonka. Zorientowałem się, że nie wzięła swojego telefonu. Zrozumiałem, że poszła mnie szukać. Nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać…

 

***

Gdy minęło pół godziny, a ja zorientowałem się, że Beti nie wzięła samochodu, zacząłem się martwić. Zrobiwszy sobie mocną małą czarną turecką, co wskrzesić by mogła chyba nawet umarłego, czekałem. Podłączyłem telefon do ładowarki. Pijąc kawę surfowałem po necie, próbując zrozumieć, czy to, co mi się przytrafiło, było tylko snem. Ostatnio sporo pisałem i komponowałem, byłem zmęczony, więc mogłem zapaść w taki głębszy, bardziej świadomy sen. Pewnie neurolog by to wyjaśnił.

Tymczasem najpierw nasz Szarik rzucił się jak szalony do drzwi, a potem usłyszałem brzęk przekręcanego klucza. Kiedy mnie zobaczyła, była nieco zdezorientowana, ale nie wściekła.

Jesteś! Martwiłam się… - te dwa słowa wystarczyły, żebym wiedział, iż nie będzie awantury.

- Gdzie byłeś? - spytała patrząc niewinnie swymi ślicznymi, niebieskimi oczami.

- Wiesz, to trochę dziwnie zabrzmi…ale ja chyba lunatykowałem - powiedziałem ostrożnie, aby nie wyjść na kompletnego idiotę.

- Lunatykowałeś? - spytała, żeby się upewnić.

- Tak, wyszedłem z domu w stanie nieświadomości, poszedłem na długi spacer. Ale nic albo niewiele z tego pamiętam… - musiałem kłamać, choć nie znoszę kłamstw. Nie mogłem przecież powiedzieć, że byłem w Rzeszowie i to na dokładkę obudziłem się obok nieznajomej kobiety. Scena gotowa. Beti mnie bardzo kochała i bywała zazdrosna.

- I nic nie pamiętasz? - dopytała.

- Kompletnie nic. Nie wiem, jak wyszedłem, gdzie byłem i jak wróciłem… - chciałem jak najszybciej zakończyć to przesłuchanie, które w takich sytuacjach jest zupełnie na miejscu. Wszak mogłem nieświadomie wylądować u sąsiadki, która też mi się podobała, a której mąż pracował na nocne zmiany.

- Odpocznij, kochany - rzekła Beti. - Zrobię ci kawę. Prześpij się. - dodała. Chwilę potem kawa wylądowała na stole w kuchence, wypiłem i poszedłem na górę do sypialni. Międzyczasie telefon naładował się niemal do pełna, więc odruchowo spojrzałem na ekran. Wszedłem w historię połączeń telefonicznych z ostatnich dwóch dni. To, co zobaczyłem, było nie do wiary…

 

***

Kiedy jak urzeczony wpatruję się w migoczący pulsującym zielonkawym światłem ekran smartfona, moja żona woła mnie na śniadanie.

- Już, już, moment… - nie lubię, gdy ktoś zmusza mnie do jedzenia, kiedy nie jestem ani trochę głodny. Ale cóż, nie zjeść wspólnego śniadania, to popłynąć z prądem. Dziś każdy je osobno i o różnych porach. Dawniej czy ktoś był głodny, czy nie, zasiadało się do wspólnego posiłku. Minimum trzy razy dziennie, a niektórzy zjadali jeszcze drugie śniadanie i podwieczorek połączony z five o’clock, jak to robią do dziś arystokratyczni Anglicy.

Odkładam nawiedzony telefon, tę jedną z przyczyn zaburzeń u dzieci i młodzieży i po sosnowych, świeżo położonych przez cieślę w naszym nowo nabytym domu, schodach idę do aneksu kuchennego. Takie teraz w modzie. Oddzielona pnącymi się roślinnymi kłączami kuchenka sprawia, że w dużym salonie jest cieplej zimą. Siadam do stołu, a Beti podaje mi ulubioną jajecznicę na boczku, pomidory, szynkę konserwową, taką tradycyjnie “turystyczną”, którą otwierało się przez pociąganie paska z aluminium w czasie przerwy w wędrowaniu po górskich szlakach. Zjadam podejrzanie szybko. Nie żebym był głodny, ale jak najszybciej chcę wrócić na górę i zbadać smartfona. - “Może mam znowu omamy…” - myślę, wcinając ostatni kęs razowego z żółtym serem “Gouda” i masłem z Gostynia. Beti je swoje wafle bez glutenu, bo dziś wszyscy unikają tego składnika. Może taka moda, ale coś w tym jest. Dla niektórych osób może być szkodliwy. Jakby czytała w moich myślach:

Jesteś jakiś nie swój. Stało się coś? - po prostu pyta miłym, aksamitnym altem. Nie cierpię piskliwych sopranów. W chórze wolałem siedzieć za altami.

- Nie…znaczy…miałem dziwny sen - nie wiem, jak wybrnąć z tej sytuacji. Nie lubię kłamać, ale czasem trzeba. Zresztą może to był faktycznie sen połączony z somnambulizmem, którym fascynowali się ludzie w Młodej Polsce. Jak ów słynny “taniec lunatyków” z “Wesela”. Podczas premiery w Teatrze SŁowackiego w Krakowie, woźnice podjeżdżali po przedstawieniu i wołali: “Kto mnie wołał, czego chciał…?”

- O czym? - pyta rzeczowo.

- Że podróżowałem na odległość.

- I co?

- Nic. Obudziłem się i odetchnąłem z ulgą.

- A gdzie byłeś w tym śnie?

- W Rzeszowie.

- Przecież nie znasz, nie byłeś tam.

- Raz tam śpiewaliśmy “Requiem”. W tym śnie komórka pokazywała przez gps.

- I co tam robiłeś? - czułem jak pętla coraz mocniej zaciska się na mojej szyi.

- Nic. Pochodziłem trochę, potem zdawało mi się, że jestem w czyimś pustym mieszkaniu, z którego nie dało się wyjść, bo ktoś od zewnątrz zamknął zamek “Gerda” na dwa razy.

- Mieliśmy taki zamek.

- Właśnie. Pewnie we śnie wszystko się miesza.

- I jak sen się skończył?

Schowałem się w szafie i czekałem, aż ktoś wróci i wtedy dam dyla. Wszedłem do szafy i zasnąłem. Obudziłem się tu… - kłamałem jak najęty z nut, ale nie mogłem inaczej. Zresztą, może to się nigdy więcej nie powtórzy.

- To miałeś “sen we śnie”?

- Tak, ale to nie to samo, co świadomy sen.

- Opowiadał nam o tym na wykładzie z klinicznej Walczyński.

- A pamiętam, mówiłaś mi… - cieszyłem się, że udało się wybrnąć jakoś zręcznie z tej sytuacji. Jaka jest największa umiejętność społeczna nauczana w szpitalach dla nerwowo i psychicznie chorych na zajęciach z terapii? Nauczyć się w gruncie rzeczy kłamać w żywe oczy. Wszak zdrowi stosują pochlebstwa, fałszywe komplementy, zeznają nieprawdę, poświadczają fałszywe faktury. Podobno oszukiwanie bardziej rozwija mózg, bo jest trudniejsze niż tak zwane “walenie prosto z mostu” i nieowijanie w bawełnę. Chorzy są jak dzieci - szczerzy, mówią, co myślą, ufają ludziom, co często się dla nich źle kończy.

Po wypiciu mocnej tureckiej wracam na górę, ubieram się i korzystając z tego, że żona zmywa naczynia, nastawia pranie biorę do ręki smartfona. Nadal widnieje tam w zakładce Yanosika, którego zwykle używam, żeby wiedzieć, czy w pobliżu są patrole drogowe - lokalizacja rzeszowska.

- “Niemożliwe…Boże…to, to nie dzieje się naprawdę”. Myślę intensywnie. Nie, nie mam halucynacji. Albo nowo kupiony na raty smartfon z Androidem zwariował i ma urojenia, albo…

 

***

Jak zwykle poszedłem do pracy. Pracuję jako kierowca odkąd wypuszczono mnie mocno podleczonego z zamkniętego oddziału w szpitalu neuropsychiatrycznym w podkrakowskim Szpitalu im. Dr. Józefa Babińskiego w legendarnym - podobnie jak Tworki - Kobierzynie. Dawniej mawiało się - “pojechał do Kobierzyna”, albo - “właśnie wyszedł z Kobierzyna.” Tego typu miejscowości kojarzą się jednoznacznie i choć jest tam tysiąc innych, ciekawszych rzeczy i miejsc oraz ciekawych ludzi - to skojarzenie dominujące łączy podmiejskie najczęściej szpitale z charakterem danego miasteczka.

Tak więc około 16 zaczynałem pracę, a o nocnych marach niemal zupełnie zapomniałem. Pojechałem trochę wcześniej, aby wrócić i zająć się komponowaniem, bo miałem tym razem zamówienie na bitową muzykę pod jakąś reklamę. Dobrze płatne, ale termin deadline'u był masakrycznie krótki - miałem oddać za dwa dni, czyli w poniedziałek. Na szczęście wtedy w cateringu było wolne, bo pracowałem na pół etatu. O pół etatu za dużo. Wolałbym mieć tyle zleceń, co wszyscy ci, którzy potrafią nie tylko utrzymać się z pracy zdalnej jako freelancerzy, ale nawet za te pieniądze budują domy z basenem i pięcioma garażami.

Niestety, zleceń nie było nadal dużo. Stąd decyzja, aby nie zmieniać firmy. Jeden pies. Może gdzie indziej zarobisz więcej, ale to będzie jakiś negatywny szczegół nie wart zachodu i uczenia się nowych adresów od początku. Firma, w której byłem zatrudniony była już drugą, bo wcześniej będąc w Krakowie również rozwoziłem cateringi dla pacjentów Szpitala Uniwersyteckiego im. Kopernika. Zdarzyło się tam na okulistyce coś, czego do dziś nie potrafię wyjaśnić…

 

***

W tym samym czasie, gdy jadę do pracy, raz lubianej, innym razem mniej, w nawiedzonym najwyraźniej mieszkaniu na trzecim piętrze bloku przy ulicy Słowackiego 44/50 ładna blondynka o niebiańskich oczach, na oko trzydziestolatka, zagorzała singielka i feministka, nie paląca się do związków erotycznych, a tym bardziej - do rodzenia kolejnych nieszczęśliwych istot na tym najgorszym obecnie ze światów, które niektórzy określają jako “gorszy od piekła” - wspina się po schodach, wyjmuje klucze i po chwili zamyka drzwi z drugiej strony.

Blondynka realizuje się w korpo, gdzie co kilka miesięcy awansuje poziomo, ale częściej pionowo i dostaje niezłą jak na kobietę i to na dobitkę singielkę, pensję. Pracuje nowocześnie - od pon.-czw. stacjonarnie, w piątki zdalnie, ma dwa dni wolnego w weekend, jak Pan Bóg przykazał, sporo atrakcji od firmy, produkującej nowoczesne technologie informatyczne na potrzeby wojska. Od dawna wiadomo, że każdy nowy wynalazek czy epokowe odkrycie najpierw testuje wojsko, najlepiej w trakcie wojny.

Od momentu wejścia do swego mieszkania “Magda” miała dziwne wrażenie. Czyjejś obecności. Coś wisiało w powietrzu. Coś gęstego, jak atmosfera rodzinna u cioci na urodzinach. Rozejrzała się po wszystkich czterech pokojach. Nic, nikogo. Czyła jednak, że coś się zmieniło podczas jej nieobecności. Jako, że była “nocnym Markiem” i zasypiała grubo po północy, rano była półprzytomna. Wszedłszy do kuchni, dopiero teraz zauważyła podniesione do połowy żaluzje. Była pewna, że ich nie podnosiła, nie lubiła bowiem potencjalnego podglądania przez lokatorów bloku z naprzeciwka. Ponadto zamiast jednej, zauważyła dwie filiżanki z resztkami fusów czarnej kawy. Głowę by dała, że nie wypiła rano dwóch kaw. Nie miała w zwyczaju zbytnio podnosić sobie ciśnienia. Paliła papierosy, więc tym bardziej.

Nastawiwszy wodę na zieloną, ulubioną herbatę typu “mate”, weszła do pokoju pracy multimedialnej, bo po godzinach realizowała się artystycznie. Projektowała świetną grafikę cyfrową, komponowała muzykę elektroniczną i pisała ładne eseje. Włączyła uśpiony komputer…

 

***

Równocześnie kilkaset kilometrów od Rzeszowa, jechałem służbowym, małym fiatem-dostawczakiem z lekkimi paczkami diety dla bogatej elity Poznania. Często miałem dość tej pracy. Tak się złożyło, że nie było innego miejsca. Po kryzysie osobistym, trwającym przez trzy dekady, zaległości w nauce były zbyt duże, aby dostać jakąkolwiek pracę umysłową. Pogarda dla pracy fizycznej jest w społeczeństwie faktem. Nie rozumiem do dziś, dlaczego. Wszak “umysłowi” czy duchowni utrzymują się z “pracy rąk ludzkich”. Korzystają z laptopów, aby krytykować laptopy. Podkopywać fundamenty społeczeństwa opartego na wiedzy i informacji. Ktoś im musi uszyć garnitury, czerwone krawaty, buty i samochody. Nie są tego świadomi. Żyją w bańkach korporacyjnych, wypalając się jak nafta w XIX-wiecznych lampach i gaz w dizajnerskich latarniach ulicznych. Teraz jest moda na dekadentyzm i secesję.

Gdy tak jeździłem od punktu do punktu, nieraz wchodząc po schodach na czwarte piętra, koło 18-tej piknął smartfon. “ - Pewnie Beti jak zwykle pyta, jak mi się pracuje, ile jeszcze adresów i kiedy wrócę”. Zwykle nie piszę za kierownicą, choć mi się zdarzało, dopóki nie odkryłem funkcji głosowego wpisywania wiadomości tekstowych. Ale raczej smartfon tkwił na specjalnym uchwycie, przymocowanym na gumie do szyby, więc gdy nadchodziło połączenie, to uruchamiałem funkcję głośnika i mogłem bezpiecznie rozmawiać. Przestałem jednak bawić się smartfonem ku swojemu spokojowi i ze zgrozą widziałem kierowców nie tylko rozmawiających bez zestawu głośnomówiącego, ale piszących prawą ręką sms-y w trakcie pokonywania skrzyżowania. Nie jestem bez winy, ale zrozumiałem, że potem będzie za późno, a ja - o ile przeżyję - będę żył do końca z poczuciem winy. Najbardziej znienawidzone przeze mnie odczucie.

Telefon jednak nie dzwonił, przyszedł tylko sms. Kiedy wcisnąłem przycisk otwierający, oczom moim ukazał się tekst, którego nie zapomnę do samej śmierci….

 

***

W tym samym czasie, gdy “Magda” wróciła z pracy i zauważyła, że coś jest nie tak, niebo płonęło szybkim zachodem słonecznej hostii. Najpierw te podniesione żaluzje, potem drugi, tajemniczy kubek z resztkami fusów z ulubionej “Tschibo”. Podeszła do rozsuwanej szafy w przedpokoju. Już na pierwszy rzut oka zauważyła, że poukładane zwykle na wieszakach płaszcze są rozsunięte, a leżące na podłodze szafy swetry zimowe, buty i inne rzeczy garderobiane są w nieładzie. Jakby ktoś otworzył szafę i celowo tam zrobił bałagan.

“Magda” coraz bardziej zaniepokojona, zjadła kupioną zupkę chińską w wersji pikantnej i zrobiła sobie mocną kawę. Nie jadła dużo, bynajmniej nie dlatego, że dbała o wagę i linię. Po prostu nie czuła głodu, nie chciało się jej jeść i paradoksalnie miała jeszcze parę kilo do zrzucenia, bo nadmierne spożycie różnych płynów, także popularnych energetyków, sprawiło, iż woda odkładała się w organizmie. Próbowała różnych diet-cudów, kupiła zioła do odwodnienia - wszystko na nic. Organizm wiedział lepiej. Codziennie więc mało jadła, obiad bez drugiego dania, żadnego drugiego śniadania i żadnego podwieczorku. Dziwiła się czasem, jak przodkowie mogli jeść pięć posiłków dziennie i to o stałych porach, czy byli głodni czy nie. Cóż, kultura wtedy była ważniejsza niż biologia, jak dziś.

Kiedy zmyła naczynia, wzięła kubek z kawą z napisem “Kto zaufał Panu, ten szybko poleci jak orzeł” czy coś w tym stylu i w pokoju do pracy siadała przed laptopem, którego nie otwierała od poprzedniego dnia w nocy, bo wtedy kończyła nowy projekt taki z gatunków “na wczoraj”.

Akurat miała czas, że kapryśna wena ją opuściła, podobnie jak dobra karma i natchnienie, na którego powrót bardzo liczyła. Pracowała jako projektantka wnętrz i ogrodów, większość roboty wykonywała na komputerze i w domu “po godzinach” kończyła zaległe projekty, albo oddawała się radosnej twórczości. Projektowała i usiłowała sprzedać na platformach stockowych przepiękne grafiki cyfrowe, umiała korzystać nie tylko z narzędzi AI, ale także znała różne programy analogowe. Czasem cofała się jeszcze dalej w czasie i rysowała piórkiem na kartce, albo brała pędzel do ręki i malowała kolejne pejzaże, martwą naturę i portrety na zamówienie. Nie było ich jednak dużo, stąd mocno trzymała się pracy w korpo i uważała na wszystko, co się mówiło w kuluarach, w szatni, wszędzie. Nie plotkowała, bo wiedziała, że cokolwiek powie się na parterze, zaraz będzie słyszane “na górze”.

Otworzyła laptopa i zdziwiła się, że był tylko uśpiony. - “Co jest, do cholery?” - powiedziała do siebie półgłosem. Była pewna, że wyłączyła wczoraj laptopa, bo dbała o środowisko i popierała ekologię, wiedziała, że każde uśpione urządzenie dalej emituje węglowy ślad i zużywa energię serwerów. Weszła na główny ekran i otworzyła fejsa, instagrama, pocztę e-mail, komunikator WhatsApp i Google News. Na fejsbuku sprawdziła powiadomienia, lubiła to uczucie, gdy czerwone cyferki informowały, że ktoś coś polubił, wpisał komentarz czy udostępnił jej materiały. Rzecz jasna nie wolno jej było publikować prac z korpo, więc udostępniała te robione “po godzinach”. Lubiła także, gdy na czacie czekały różne wieści od znajomych. Miała swoje grupy i strony, którymi administrowała. Na początku Fb był monopolistą i dostarczała sporo dopaminy. Potem przyszedł czas na konkurencję, powstał Twitter, Pinterest, LinkedIn czy Tumblr, ale to były bardzo niszowe serwisy i rzadko tam zaglądała. Wtem coś ją tknęło. Wierzyła w intuicję, interesowała się parapsychologią i ezoteryką, choć nie po to, by odprawiać czarną magię. Starała się zrozumieć świat i pomóc mu. Jedyne, co miało sens to pomaganie potrzebującym.

Gdy więc wiedziona instynktem jaźni kliknęła “historię” otwieranych stron, zamarła. Wierzyła jeszcze, że to ze zmęczenia. Ale to coś nie miało wcale zamiaru zniknąć. Wręcz przeciwnie. Magda odchyliła się do tyłu, szarpnęła i poszła na balkon. Z nerwów zapomniała, gdzie trzyma mentole i zapalniczkę. Wypaliwszy papierosa, wróciła przed komputer, mając jeszcze nadzieję, że to jakaś koszmarna pomyłka, błąd systemu czy atak hakerski. Sprawdziła stan zapory antywirusowej - działała. Sprawdziła stan konta w jedynym banku, jaki miała - nic nie zginęło. Zeskanowała cały system - wszystko było w najlepszym porządku, szczególnie, że laptop był nowy, kupiony na raty w MediaMarkt na korzystnych warunkach. Im głębiej wchodziła w zakładkę “Historia”, tym mocniej waliło jej serce i mocniej niż zwykle szumiało w głowie…

 

***

Z pracy, podczas której niemal zapomniałem o porannych sensacjach, wracać zwykłem był około 21, czasem, gdy było sporo punktów, po 22. Jeszcze nie mogłem ochłonąć z wrażenia po odczytaniu wiadomości sms, która nadeszła około 18. Tekst, jaki ukazał się moim oczom brzmiał: "Wszystko jest pod kontrolą. Zachowuj spokój. Czuwamy." Po pierwsze i ostatnie, kto był nadawcą, czego chciał i jakie miał zamiary?

Po drugie i przedostatnie, skąd miał mój numer telefonu? Po trzecie i znów ostatnie, dlaczego pisał z zastrzeżonego numeru. Komórka co prawda ostrzega ostatnio o podejrzeniach oszustwa lub spamu, ale tym razem przepuściła tego "esesmana" bez ostrzeżenia. Ten albo ci, którzy mi to wysłali musieli mieć niezłe zabezpieczenia i umieć obejść wszystkie bramki selekcyjne, zanim wiadomość mogłem wyświetlić. Nie było tam żadnego linku, ale i tak nigdy w żaden nie klikałem. Wiadomo, Internet i telefonia komórkowa to teraz eldorado dla poszukiwaczy cyfrowego złota.

 

***

Rozwożąc cateringi niemal zapomniałem o swoich nocnych przygodach, o których wciąż nie wiedziałem, czy to sen czy jawa. Czytałem sporo o “świadomym śnie”, tudzież “śnie na jawie”. Ale wciąż nie byłem pewien. Nigdy zresztą nie wierzyłem zbytnio w siebie. Stąd pewnie taka, a nie inna praca. Renta wystarczała ledwie na opłacenie rachunków. Najwięcej oczywiście za ogrzewanie gazem zimą.

Pracę kończyłem tego feralnego, a może szczęśliwego dnia około 21. W domu byłem kwadrans później. Przywitałem się z Beti, która międzyczasie też wróciła z pracy jako sekratarka w gabinecie lekarskim, dokąd waliły tłumy pacjentek, mających ostatnią nadzieję, że wreszcie, nieraz po wielu latach, zajdą w upragnioną ciążę. Nie wszystkim jednak udawało się pomóc. Ale i tak lepsze to niż nic…

 

***

Kiedy Beti wróciła z pracy, przypomniała sobie o porannych przygodach i zrobiła pyszną kolację, jak zwykle przy zapachowych świecach, tylko my dwoje na suto zastawionym różnymi potrawami stole. Musiały być dla mnie mocno doprawione. Uwielbiałem pieprz i egzotyczną przyprawę curry, tudzież zioła prowansalskie. Te ostatnie pokochałem w wieku dwunastu lat podczas pobytu w Wielkiej Brytanii, gdzie ojciec przybywał na stypendium naukowym i pracował w słynnej uczelni Cambridge. To miasteczko słynęło z wysokiego poziomu, czasem dla niektórych zbyt wysokiego, nauczania i rankingu IF (impact factor), czyli ilość cytowań danego artykułu na całym świecie. Im wyższy IF, tym wyższa pensja i prestiż wśród kolegów po fachu.

 

***

Kiedy wróciłem ze średnio ciężkiej pracy, bo paczki ważyły około jednego kilograma, Beti zaprosiła mnie na pyszną kolację. Były tam sałatki warzywne, pomidory, szynka eksportowa, podsmażana cebula, makaron spaghetti i wiele innych przysmaków. Znalazło się nawet jakieś stare wino, pewnie odleżało się solidnie, zanim je skonsumowaliśmy doszczętnie.

Byłem zmęczony. Chciałem jak najszybciej pójść spać.

 

***

Było około pół godziny przed północą. Razem z żoną ułożyliśmy się wygodnie w naszych pieżynach i zasnęliśmy jak niemowlę.

Śniło mi się nieznane miasto. Było całe rozświetlone tajemniczym światłem. Nie było nigdzie żadnych ulicznych latarni ani neonów. Nie zauważyłem też słońca, mimo, iż niebo nad miastem było bezchmurne, emanujące dziwnym spokojem i radością. Pochodziłem po uliczkach centrum i ze zdziwieniem skonstatowałem, że nigdzie nie ma żadnej świątyni. Miasto wyglądało na duże, co najmniej takie, jak druga stolica Polski, gdzie począwszy od stylu romańskiego przez stulecia zbudowano około 150 kościołów. Mieli prześwitujące ubrania z jakiegoś dziwnego materiału i prawie widać było ich nagość. Gdy chciałem spytać, gdzie jestem i po co, otworzyłem oczy…

 

***

Kiedy śniłem, Beti wstała wcześniej, naparzyła ulubionej kawy Prima i zjadła bezglutenowe ciasteczka oraz takież same wafle. Była uczulona i za każdym razem, jak zamawialiśmy pizzę, potem czuła się gorzej.

Odetchnęła z ulgą, gdy ujrzała moje ciało z lekko unoszącą się i opadającą klatką piersiową, co zauważyła patrząc na kołdrę. Był wszak listopad i powoli jesień chyliła się ku odejściu poza horyzont zdarzeń.

Wyszła z domu około ósmej, wsiadła w drugi samochód z automatyczną skrzynią biegów, stworzoną - z całym szacunkiem - specjalnie dla kobiet. Ja tolerowałem tylko manualną, jeszcze może pogodziłbym się ze skrzynią typu sportowego, tiptronic, gdzie sprzęgło jest zbędne. Ale automat - nigdy w życiu!

Kiedy jechała do swojej pracy jako sekretarka w gabinecie siostry, otworzyłem szeroko oczy. Tym razem intuicyjnie poczułem, że historia dwa razy się nie zdarza, choć niektórzy mówią o tym, że się właśnie powtarza. Wiedziałem, że poprzedniego dnia zapomniałem zdjąć soczewki kontaktowe, okulary były zatem niepotrzebne. Od soczewek miałem lekko podrażnione, czerwonawe z lekka oczy. Wiedziałem, że jak je ściągnę, to wszystko wróci do normy.

Zanim przetarłem oczy, już się domyślałem. Ponownie byłem w tym samym mieszkaniu, przy Słowackiego 44 i nie musiałem wyglądać za okno. Singielka “Magda” spała snem złotym i spokojnym oraz na tyle głębokim, że znowu nie miała pojęcia, iż w jej czteropokojowym, kupionym z myślą o przyszłości, mieszkaniu ponownie znajduje się nieproszony gość. Coś w stylu “persona non grata”.

Nie miałem czasu, odsunąłem kołdrę, na szczęście osobną i wtedy mną wstrząsnęło….

 

***

Tymczasem w naszym podpoznańskim bliźniaku ktoś spał na moim miejscu. Jak się później dowiedziałem, Beti po powrocie około 16.30 z pracy ucieszyła się na mój widok. Spytała, jak minął dzień. Mówiłem, że dobrze, choć nic z niego nie pamiętam. Niepamięć wsteczna. Może amnezja selektywna. Może coś innego. Diabli wiedzą. Szybko się ubrałem i wyjechałem do pracy, aby znowu dowieźć ludziom posiłki dietetyczne, indywidualnie spersonalizowane dla każdego klienta osobno…

 

***

Nie miałem ciała. A właściwie trochę nie miałem, trochę miałem. Gdy odsuwałem kołdrę, moja prawa dłoń świeciła jakimś światłem o barwie, której nie znałem. Nigdy nie spotkałem się z takim kolorem. Nie starczyłaby skala palety. Potem coś mnie uniosło lekko w górę. Nie czułem zwyczajnej ociężałości, która zawsze z powodu prawa grawitacji, rano mi dokuczała, aż się nie rozkręciłem po smacznie przespanej nocy.

Nagle z przerażeniem dostrzegłem, że mam na sobie zamiast zwyczajnej piżamy coś jakby szatę utkaną ze światła, sto razy jaśniejszego od słońca. A mimo to światło wcale nie oślepiało, ogrzewało i przenikało każdą komórkę mego ciała. Wtem, gdy oglądałem swoje nowe wcielenie, kobieta o jasnych włosach i zapewne błękitnych oczach, jeszcze nie wyblakłych stresem życiowym, poruszyła się, otworzyła oczy, wzięła z nocnego stolika smartfona i sprawdziła godzinę. Odkąd w telefonach jest pełna data i zegarek, coraz mniej osób nosi zegarki naręczne. Z przerażenia zamarłem niczym katatonik i poczułem, jak lekko się unoszę, pokonując najwyraźniej prawo Newtona, i “lecę” w kierunku innych części mieszkania. Zaraz za mną szła półnaga “Magda”, która najpierw weszła do łazienki, a potem po porannych ablucjach, weszła do kuchni, gdzie siedziałem przy stole przerażony, że zaraz zacznie się real-thriller…

 

***

Tymczasem zamiast thrillera w niesamowitym mieszkaniu jakiejś singielki przy Słowackiego 44 słychać było szum wody lejącej się jak wodospad z prysznica, odkładanie słuchawki na wieszak, szmer wycierania ciała ręcznikiem, zgrzyt elektrycznej maszynki do zębów i szelest nakładanej bielizny, a potem reszty garderoby. Zrezygnowałem z ukrywania się w szafie, a tym bardziej siłowania z zamkniętymi na trzy spusty drzwiami wyjściowymi czy wejściowymi wedle wybranej opcji. Siedziałem zrezygnowany i czekałem aż nieznajoma wreszcie połapie się w całej sytuacji. Mijały minuty, a Magda nie wychodziła z łazienki. Pewnie jeszcze goliła nogi, robiła manicure albo coś w tym stylu.

Kiedy nareszcie całkowicie ubrana w korporacyjny, obowiązkowy strój stanęła w drzwiach kuchni spojrzała na mnie, ale jej wzrok przenikał gdzieś dalej, za okno. Wtedy wszystko zrozumiałem. Ona mnie w ogóle nie widziała…

***

Tymczasem Beti pożegnała się i życzyła mi miłej pracy, do której chodziłem na popołudnia. - Nie wiesz, gdzie podziała się moja komórka? - spytałem przytomnie, bo nigdzie jej nie było. - Może masz w kurtce. - Nie mam jej tam, patrzyłem. Głowę bym dał, że wczoraj była na nocnej szafce - usiłowałem przypomnieć sobie poprzedni, dość nawiedzony dzień. - Zadzwoń do mnie - powiedziałem. Beti wyjęła swojego pancernego Samsunga najnowszej - a jakże - generacji którejś tam, piątej czy czwartej, Bóg jeden wie. Wybrała jedynkę, pod którą był skrót do mojego numeru. Staliśmy nasłuchując znajomego dzwonka z IX Symfonii Bethovena. Nic. Cisza. Po chwili jednak coś zaskrzypiało i z dala słychać było czyjś niewyraźny głos, ale wraz pojawiły się jakieś trzaski i gwizdy, a potem wszystko zgasło…

 

***

Byłem przerażony. Miałem telefon przy sobie i szybko go przyciszyłem, ale Magda i tak była zajęta przygotowaniami do śniadania, nie mając zielonego ani żadnego innego pojęcia o tym, że w kuchni oprócz niej, znajduje się jeszcze ktoś. Gdy na dźwięk telefonu “Magda” nie zareagowała, wcisnąłem zieloną ikonkę i zobaczyłem, że dzwoniła Beti. Odezwałem się, ale z drugiej strony nie słyszałem nikogo, coś jakby daleki szum morski w tle i żadnego sygnału. Mówiłem, że znowu jestem w obcym, wielkim Rzeszowie, w którym kiedyś byliśmy z Beti, aby ją zoperować na jakąś kobiecą chorobę. Wtedy zrozumiałem. Beti znowu mnie szukała…

 

***

No i nic z tego - powiedziałem do Beti, gramoląc się z łóżka i ubierając jak zwykle w sprane i dziurawe dżinsy, jakie dawniej nosili punki, a teraz noszą dla niepoznaki miliarderzy. - Znajdzie się - rzuciła Beti i pożegnała się. Wychodziła około wpół do dziewiątej, a ja jeszcze machałem jej z naszego domku, gdy zapuszczała motor naszego Volkswagena Golfa Kombi, którym zjeździliśmy chyba z połowę Polski. Szykowaliśmy się nieraz, aby wychylić głowę za granicę, zobaczyć Wiedeń i Pragę, odwiedzić Szwajcarię czy tajemniczą Słowenię, bardzo spokojny kraj. Jeśli jakichś krajów wcale nie ma w mediach, to znak, że tam nic złego się nie dzieje. No, a media lubią tylko złe wiadomości, bo powodują one podniesienie nastroju widzów, a także typową dla okresu transformacji “Schadenfreude”.

 

***

Kilkaset kilometrów dalej moje odmienione ciało co rusz uczyło mnie nowych umiejętności. Okazało się, że gdy chcę się gdzieś znaleźć, wystarczy, że pomyślę o tym miejscu i sobie je wyobrażę. Początkowo było to dziwne wrażenie, lekkie uniesienie w górę, niczym lewitujący mnisi buddyjscy, i bezszelestny lot do drugiego pokoju. Na dobitkę okazało się, że ciało to potrafiło przenikać przez wszelkie przeszkody. Poczułem się wolny. Nawet, jeśli Magda zakluczy drzwi na sto spustów i tak stąd wyjdę. Póki co trenowałem nowe zdolności. Przykładowo widzenie było stereoskopowe i ogarniało otoczenie ze wszystkich stron, jak kamery samochodów, które fotografują ulice w 360 stopni, jakby kamera miała oczy ze wszystkich stron. Żeby więc zobaczyć to, co za mną, nie trzeba było się obracać. Jednocześnie nie powodowało to chaosu. Przeciwnie - widzenie w 360 stopniach było bardzo selektywne, bez trudu sterowałem skupieniem uwagi i koncentracją, a przecież - jako się rzekło - to było wcześniej niemożliwe. Leki nie leczą zaburzeń psychicznych - chronią tylko bardziej wrażliwych pacjentów. Powoli uświadamiałem sobie, że sytuacja z wczoraj nie dość, że się powtórzyła, to jeszcze w bogatszej odsłonie.

Magda wstała od stołu po zjedzeniu płatków owsianych na mleku, po czym wstawiła talerze i sztućce do zmywarki i poszła umyć zęby. Dbała o siebie widać. Jak cię widzą, tak piszą. Gdy mężczyzna spotyka nową kobietę, ta w pięć sekund decyduje, czy chce rozwijać znajomość. Pięć sekund! Które decyduje o czyimś istnieniu bądź nie. Kiedy wreszcie Magda wyszła z mieszkania na trzecim piętrze, poczułem się swobodny, choć przecież ona mnie nie rejestrowała normalnymi zmysłami. Postanowiłem sprawdzić swoje umiejętności i przejść przez drzwi. Skoro przenikałem przez ściany mieszkania, meble, a raz nawet moja świetlista ręka przeszła dosłownie niechcący przez dłoń nieznajomej - to znaczyło, że jestem całkowicie niewidzialny i niesłyszalny…

 

***

Gdy przechodziłem przez zamknięte dokumentnie drzwi, aby rozejrzeć się po mieście, którego niemal wcale nie znałem - Beti raz jeszcze spróbowała zadzwonić, żebym nie miotał się po domu w poszukiwaniu rzeczy, która najwyraźniej rozpłynęła się jak jesienna mgła w eterze. Tym razem, gdy już byłem na klatce schodowej, a przeze mnie dosłownie “przeszła” jakaś sąsiadka z góry, telefon zadzwonił. Zanim wcisnąłem zielony, kobieta z góry usłyszała dźwięk i niespokojnie sięgnęła do torebki. Wiedziała, że jej melodyjka jest inna. Gdy sprawdziła, że nikt nie dzwonił, rozejrzała się szybko dookoła i czym prędzej skierowała w stronę parteru. Usłyszałem trzask zamykanych drzwi i szybkie kroki po żwirze, jakim wysypana była alejka prowadząca do chodnika. - Słucham - powiedziałem niepewnie. - No nareszcie. Gdzie była? - spytała z wyraźną ulgą w głosie. - Ale co? - odpowiedziałem przytomnie i dziwiłem się, że przez telefon mój głos jest słyszalny, a w mieszkaniu Magdy nie. - Jak to co? Znalazłeś komórkę. - rzekła niepewnie, czy znowu jestem przy zdrowych zmysłach. - Słuchaj, Beti, TO się znowu zdarzyło. - Co? - Rzuciło mnie ponownie do Rzeszowa. - Jesteś w Rzeszowie? - Tak. - Boże, chyba żartujesz. Tak, obudziłem się w czyimś mieszkaniu i… - nie dokończyłem zdania. - Rafał, ty jesteś w naszym domu! - Że co? - prawie krzyczałem. - Obudziłeś się normalnie, mówiłeś, że znowu miałeś ten sen o Rzeszowie, a potem szukaliśmy twojej komórki… - opowiadała tak, jakby tłumaczyła ślepemu kolory. - Beti, ty nie rozumiesz…- starałem się starannie dobierać słowa i ton głosu. Ja właśnie jestem w Rzeszowie. Na moment zapadła cisza jak przed wielką burzą. Wzburzone jezioro uspokojone nagle w sekundę. - Rafał, to już nie jest śmieszne. - Mówię prawdę. Mogę ci przesłać fotki. - Ja też mówię, jak było - szukaliśmy twojej komórki, nigdzie jej nie było. Dzwoniłam i nic. Wyszłam do pracy. Nie mam omamów. - Beti, ja też nie. - musiałem to rzec zdecydowanym tonem, bo nic z tego nie rozumiałem. Powoli jednak coś do mnie docierało. Postanowiłem nagle się rozłączyć…

 

***

W mym nowym ciele czułem się wspaniale. Nie ograniczały mnie prawa fizyki. Nikt mnie nie widział, a ja mogłem widzieć wszystkich. Zacząłem nowe życie. Szkoda, że Magda również mnie nie widzi. Nie czuję chłodu, choć jest listopad. Nie potykam się o wystającą płytę chodnikową, bo noga z butem z dziwnego materiału, który pamięta nadany mu kształt, przenika przez betonowe przeszkody, jeszcze z czasów socjalizmu. Mogę być wszędzie i nigdzie. Nikt nie może mi niczego nakazać, ani zakazać. I na dobitkę nie mam żadnych potrzeb fizycznych - nie jestem głodny, choć nie jem, nie jestem spragniony, mimo, iż nie piję. Nie odczuwam pożądania w lędźwiach, jak głosiły starożytne pisma. Spaceruję po mieście, robię zdjęcia. Kiedy je otwieram są spowite dodatkowym blaskiem, którego nie ma w plenerze. Chcę wrócić. Tylko, że wybór jest trudny - wrócić i mieć dalej ciężkie życie - wszak “schizofrenia” nie wybiera, czy nie wracać i żyć na kocią łapę z piękną nieznajomą. Lecz cóż z tego, jeśli nie mogę jej dotknąć, bo dłoń przenika przez ciało, nie słyszy moich słów z wyjątkiem dźwięku telefonu. Sam się dziwię, dlaczego telefon stanowi wyjątek. I na to mam już jednak odpowiedź…

 

***

Nadal miotałem się po naszym domu, potykając się ze zdenerwowania o sprzęty. Nie sprzątamy często, więc nic dziwnego. Komórka rozpłynęła się w powietrzu. Przeszukałem wszystko. Nic. Próbowałem sobie coś przypomnieć, lecz nagle z przerażeniem zauważyłem, że nic nie pamiętam. Zachowana została tylko podstawowa pamięć operacyjna. Wiedziałem, jak się nazywam, ile mam lat, gdzie mieszkam. I nic ponadto. Z przerażeniem stwierdziłem, że wykasowane zostały nie tylko ostatnie dni i tygodnie, ale miałem wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Z minuty na minutę następował reset, coś jak przeciwieństwo automatycznego back-up’u w dokumentach Google. Nie mogłem sobie przypomnieć dosłownie niczego. Na szczęście pamiętałem, kim jest moja żona. Ale nie wiedziałem już, gdzie pracuje, wszystkie adresy wykasowano dokumentnie. Musiałem odpocząć - pomyślało mi się samo. Ostatnio w pracy było coraz więcej punktów, więc i dłużej trwała rozwózka. Praca kuriera, zwłaszcza będącego na lekach psychotropowych, jest wyjątkowo odpowiedzialna i ciężka. Szczególnie, gdy czteropiętrowe kamienice w centrum miasta czy bloki z czterema piętrami nie miały windy.

Czasem zdarzało się, że winda nie działała, a punkt docelowy mieszkał na ósmym piętrze. Ale nawet wychodzenie na czwarte to, jak na człowieka grubo po czterdziestce, było uciążliwe. W dodatku nałogowo paliłem, co na pewno nie pomagało w utrzymaniu dobrej kondycji. Ciągle martwiłem się, że przedwcześnie zemrę i nikt nie zajmie się moją żoną, której problemy zdrowotne czyniły ją niemal wymagającą opieki całodobowej. Komisja ZUS nie przyznała jej nawet renty mimo diagnozy padaczki i innych schorzeń. Jakoś mnie dali III grupę, a jej nic. Druga grupa w padaczce jak nic. Ale nie u nas…

Nie było rady. Trzeba będzie usiąść do laptopa i przypomnieć sobie tyle, ile się da w tej sytuacji zawieszenia mojego wewnętrznego systemu. Może użyć AI? Byłem gorącym zwolennikiem sztucznej inteligencji - mawiałem do Beti, że jak nie mam naturalnej, to sztuczna inteligencja mnie wyręczy. - Jesteś inteligentny, nie gadaj głupot. Za głupiego bym nie wyszła. - dodawała. Są kobiety, które uwielbiają mięśniaków i są te, które podnieca intelekt. Wiadomo, im większy, tym…

Otworzyłem laptopa, dochodziła dziesiąta rano. Musiałem najpierw zastrzec wszystkie karty bankomatowe i konta, bo jeśli ktoś wszedł w posiadanie smartfona, to mógł zhakować wszystko. Dziś smartfon to cały świat w kieszeni. Możesz zadzwonić do wszystkich. Kilka kliknięć, jak obliczono, dzieli cię od połączenia z prezydentem USA lub dowolną osobą ze świecznika. Oczywiście, nikt tego nie wie, a jak wie, to nie korzysta. Nie ma kontekstu.

W każdym razie mając najnowszego Samsunga - choć nie uważałem, że to, co najnowsze, jest z automatu najlepsze - miałem cały świat, ba cały wszechświat w kieszeni. Niezliczone aplikacje sprawiają, że możesz sprawdzić wiadomości, przetłumaczyć tekst, głosowo napisać notatkę, posłuchać muzyki - słowem: możesz już niemal wszystko. Jeszcze tylko nie potrafimy latać. Ale niedługo pewnie powstaną antygrawitacyjne deskorolki czy coś w tym rodzaju i będziemy lżejsi o kilka kilo.

Antygrawitację dobrze znają niektórzy mistycy. Nieraz świadkowie widzieli unoszących się w powietrzu. Jakby nie mieli ciała i masy. Można to rozumieć i tak, że lewitujący oderwali się od materialnego świata i wszelkich dóbr doczesnych do tego stopnia, że “odlatywali” całkiem dosłownie. Bo ci w szpitalach, zanurzeni podwójnie w ciążącej im grawitacji, chodzili pochyleni, jakby na plecach dźwigali jakiś ciężar, przytłaczający ich do ziemi. Chodzili bez celu, w kółko kręcili się w miejscu, nie mogą się na niczym skupić i niczym konstruktywnym zająć. Farmakolodzy robili, co mogli, zwłaszcza w zakresie leków na depresję, nazywaną dawniej literacko i ładnie “melancholią” - ale ich wysiłki póki co pomagały najwyżej połowie pacjentów. Dobrze wiedziałem, czym jest depresja…

Teraz przeglądając wyszukiwarkę, bezmyślnie szukałem jakiegoś punktu zaczepienia. Czułem, że coś jest nie tak. Jakbym był tu i zarazem nie był. Okazało się, że nie otwierałem komputera przez ostatnią dobę. Ostatnie logowanie było 20 listopada, dzień po feralnej wizycie w oddalonym o setki kilometrów mieście podkarpackim. Ale historia wyszukiwania została wykasowana. Na pewno nie zrobiłem tego ja. Ani Beti, bo szanowała moją prywatność i ufała mi. Czasem za bardzo…

Nie było rady. Trzeba odwołać dziś trasę. Na szczęście mieliśmy w firmie zapasowych, dyżurnych kierowców i w razie niedyspozycji ktoś mógł mnie zastąpić. Zrozumiałem, że czas rozpocząć terapię. Tyle, że tym razem już nie tylko farmakologiczną…

 

***

Beti dotarłszy do pracy nie mogła w ogóle się skupić. Cały czas myślała o zgubionym telefonie i dziwnej rozmowie z mężem. To kto odebrał telefon, jeśli nie on? A jednocześnie twierdził, że w domu go nie ma. I że znowu obudził się w tym cholernym, obcym mieście, gdzie lekarze z najlepszej kliniki leczenia niepłodności na próżno próbowali im pomóc swego czasu. Pogodziła się już z tym, że potomstwa nie będzie. Był czas, że bardzo to przeżywała, ale z jego upływem zrozumiała, że gdyby wszystkie kobiety świata naraz zaszły w ciążę, to za niecały rok populacja świata liczyłaby pewnie ponad 10 miliardów. Jakoś natura reguluje tempo przyrostu naturalnego. Uczyli się o tym na statystyce na studiach. Niegdyś dziwiła się, że rodzi się mniej więcej po równo dziewczynek i chłopców, ale wykładowca wyjaśnił jej, że działa tu zwykłe losowanie. Prawdopodobieństwo, że w ruletce będą wypadać same tylko czarne lub same czerwone jest małe. Z reguły występują naprzemiennie, a to daje złudne wrażenie, jakby natura, albo nawet jakaś siła wyższa, “wiedziała”, ile potrzeba kobiet i mężczyzn. Tymczasem to żadna tajemnica - wszystko w demografii tłumaczy prosta statystyka, której studenci nie cierpią.

Beti tego dnia, a był już poniedziałek, nie mogła się skupić, więc zebrała rzeczy i wcześniej zwolniła się do domu. Nadal na świecie szalała pandemia, przybierając coraz to nowe janusowe oblicza i atakując szczególnie jak na złość personel medyczny, sekretarek nie wyłączając. Mogła zabierać trochę papierkowej roboty do domu i pracować zdalnie. Była bardzo zdyscyplinowana, więc skupienie w domu na tym, co jest do zrobienia, nie sprawiało jej najmniejszej trudności. Jeśli chodzi o mnie, byłem wrażliwy na wszelkie dystraktory.

Po południu poczułem się na tyle źle, że zastąpił mnie jeden z zapasowych kierowców, a ja poszedłem spać…

***

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania