U nas w Kolorado

I

 

U nas w Kolorado jest życie jak w Madrycie. Na kwiatach u podnóża gór byście nas znaleźli, gdybyście tu byli, ale że was nie ma, mówi się trudno.

 

Widok roztacza się tu znakomity, cieszy oczy i nie tylko. Gdzie nie spojrzeć rozciągają się pola psianki z żółciutkimi kwiatuszkami, okrążone hen daleko skałami tak ostrymi, że mogłyby skaleczyć niebo. Na horyzoncie piętrzą się wiecznie białe góry, które czasem widać, a czasem nie.

 

Właściwie niczego poza jedzeniem psianki, a w szczególności jej żółciutkich kwiatuszków, nie robimy. Gęby się nam nie zamykają od żarcia i gadania. Opędzlowawszy jeden krzak, przenosimy się na następny, i następny, i następny, i tak oto mija nam dzień za dniem, tydzień za tygodniem, a w końcu miesiąc za miesiącem. Zbliżają się powoli mroczne pory roku, więc babka zima daje już po kostuchach, jej śmierdzący oddech nabiera świstu przelatując przez szpary między steranymi zębiskami i zaczyna hulać po świecie. Jak co roku, schodzimy do ziemi, by łapska mrozu nas nie dosięgły, i śpimy, śniąc o dziewuszce wiośnie i o paru innych rzeczach.

 

Gdy babka zima się wyhula, wychodzimy znów na świat i zaczynamy szukać czegoś do jedzenia, bo brzuchy nasze są puste i smutne jak zimowy krajobraz. Znalazłszy naszą ulubioną psiankę, przyzdobioną już soczystymi żółciutkimi kwiatuszkami, radujemy się, bo niczego poza nią nam do szczęścia nie potrzeba. Tu w Kolorado, na kwiatach u podnóża gór, jest nasz dom.

 

Kończą się dni, tygodnie, miesiące i lata; kończą się też nieraz życia ludzkie na tych naszych pięknych terenach. Kończą się także pola psianki, bo jest nas coraz więcej, więc trochę z przymusu, a trochę, wstyd przyznać, ze znużenia nią, z ciężkimi jak rzeczne otoczaki sercami zostawiamy dom. Ruszamy w stronę wschodzącego słońca, pokonując niewyobrażalne odległości, a po drodze padamy jak muchy. Głos niezadowolenia nabiera siły aż w końcu, któregoś dnia, wcale nie innego niż wszystkie pozostałe, które pamiętamy, włazimy na krzak inny niż wszystkie inne, i życie nasze, jak i wasze, moi drodzy, zmienia się na zawsze.

 

II

 

U nas w Nebrasce dopisują nam humory. Jemy ziemniaki bez opamiętania, a biedna psianka z jej kwiatkami jest tylko odległym wspomnieniem minionych, prostszych czasów. Nikt nie tęskni za Kolorado. Żarcie jest doskonałe, przyroda cieszy oczy i nie tylko, a babka zima nie gryzie tak dotkliwie.

 

Nowa roślina, czyli ziemniak, ma się rozumieć, spadła nam z nieba i już nie możemy sobie wyobrazić bez niej życia. Każdy zimowy sen nie jest ucieczką przed babką zimą, lecz nieznośną przerwą w pałaszowaniu pysznych liści, łodyżek i białych kwiatuszków. Najedzeni jak należy, rozkoszujemy się krajobrazem bezkresnych pól jak niegdyś w Kolorado.

 

Wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby naszych ukochanych ziemniaków nie pożądał ktoś jeszcze, a mianowicie wy, moi drodzy.

 

Były czasy, gdy uważaliśmy was za słabeuszy, bo widzieliśmy z jaką łatwością Indianie zdejmowali wam skalpy w Kolorado u podnóża gór. Było nam was nawet szkoda. Teraz jednak, widząc nienawiść z jaką nas tępicie, zrewidowaliśmy pogląd na wasz temat i zdaje się, że pozostaniemy już wrogami do dnia, w którym babce zimie wyleci ostatni ząb i nad światem zapanują wieczne mroźne wichury.

 

Świat nasz stał się szybko światem pełnym przemocy z tej prostej przyczyny, że za dużo jest i nas, i was. Na szczęście ziemniaczków nie brakuje na wschodzie, więc w tym właśnie kierunku się udajemy.

 

Czas płynie i gdy Nebraska również staje się wspomnieniem, trafiamy nad ocean, po którym rozlewa się pomarańczowe słońce, obiecując lepszą przyszłość. A potem okazuje się, że nie mamy już gdzie iść.

 

III

 

U was w Europie wszystko stoi na głowie. Gdy się tu przedostaliśmy, wydawało się nam, że oto otwierają się przed nami nowe horyzonty, że czas nieszczęść i prześladowań minął, aczkolwiek dziś, nie tylko przez nasz zatarg z wami, ale też między wami samymi, tęsknie wspominamy Nebraskę, a jeszcze tęskniej Kolorado, gdzie, jak podejrzewają niektórzy z nas, zapadła błędna decyzja, by iść na wschód.

 

Zamiast uprawiać ziemniaki, tłuczecie się, bo się sobie nawzajem nie podobacie (a przecież dla nas wszyscy ludzie wyglądają tak samo i trudno jest jednego odróżnić od drugiego, drugiego od trzeciego i tak dalej). A że w przyrodzie nic nie istnieje bez kontekstu, odbija się to na nas. Zastępcze rośliny nie są złe, a pomidory stanowią nawet niezłą przekąskę, ale nie po to przebywaliśmy ocean, żeby żreć substytuty i tęsknić.

 

Gdy więcej krwi już przelać nie możecie, dzielicie tę waszą Europę, po czym dalej przedrzeźniacie się jak dwa smarkacze. Mimo że chcemy tylko jeść ziemniaki na skąpanych w słońcu polach, nie dajecie nam spokoju i wciągacie nas w swoje rozgrywki.

 

IV

 

U nas w Europie są dwa światy, których, poza jednym wyjątkiem, nie dzieli żadna widzialna bariera.

 

Los chciał, że znajdujemy się obecnie w tym dobrym (jeśli spytać o to miejscowych) i gdy pilnujemy własnego nosa, zjawia się wystrojona generalicja z naszej ojczyzny, potomkowie tych nieszczęśników z pozdejmowanymi skalpami, których pełno było w naszym starym dobrym Kolorado, i wmawia nam, że teraz, jak nigdy dotąd, należy zapomnieć o dawnych czasach niesnasek między nami, które narodziły się u świtu ziemniaczanej ery w Nebrasce, i zacząć patrzeć w przyszłość, w której, jak nas przekonują, mamy do odegrania pożyteczną dla świata rolę.

 

Zbierają nas miliony, szkolą, instruują, uczą niemieckiego, zbroją, przywdziewają, zakładają hełmy, a gdy jesteśmy gotowi, pakują nas do samolotów wielkich jak góry w naszym Kolorado. Ciężkie maszyny wznoszą się wysoko jak wracające z zimowisk ptaki i ruszają na wschód. Lecimy nad niespokojnym morzem, z którego wznosi się ziąb, przy którym szepty babki zimy wydają się być słodką pieszczotą. W końcu jakiś krzykacz podnosi głos, po czym on i jego pachołkowie każą nam wyskakiwać, co z jakiejś przyczyny posłusznie robimy. Komu nie otwiera się spadochron i ma pecha, wpada do morza i ginie bezpowrotnie. Większość z nas ląduje tam, gdzie miała wylądować, ale nas akurat znoszą na wschód porywiste wiatry i ostatecznie trafiamy na piaszczystą plażę w sąsiednim kraju.

 

Mimo tego, że to nie do końca miejsce, w którym mieliśmy się znaleźć, rozpoczynamy misję. Przemykamy między rozleniwionymi żołnierzami kręcącymi się po plaży, po czym ruszamy na południe w stronę serca imperium, żerować w ziemniakach bez litości, bez ładu i bez składu. Pustoszymy pole za polem, składamy miliardy jaj, a potem nasze piękne larwiątka dołączają do nas w nieustannym żerze, którego cel popisowo wyłożyła generalicja. Choć trudno nam go powtórzyć tak, żeby brzmiał równie zgrabnie i przekonująco, chodzi o prowadzenie działań na rzecz zagłodzenia komunistów.

 

Ze względu na wielką przyjemność dla brzucha i nie tylko, jaką zapewniają ziemniaki, zapominamy nieraz o misji i jemy dla samej przyjemności jedzenia, popijając chrupiące łodyżki i soczyste kwiatuszki Coca-Colą. Najedzeni jak trzeba, obserwujemy pracujących w polach ludzi, a widok chodzących tam i z powrotem koni pociągowych działa lepiej niż najlepsza kołysanka. Dzięki spokojowi i pięknej letniej przyrodzie, otoczka współczesności odpływa i jesteśmy jakby w naszym starym dobrym Kolorado, gdzie nie było was zbyt wielu (a jak już to trzymaliście się z daleka), gdzie wystarczała nam psianka (za żółciutkimi kwiatuszkami której zdarza się niektórym tęsknić), gdzie żyliśmy sobie na uboczu w świętym spokoju. Kraj, w którym się znaleźliśmy jest ładny, słońce grzeje jak należy i znakomicie żeruje się u granic lasów, skąd dobiega przyjemny szum drzew i uspokajający śpiew ptaków. Czas mija, a my w letnim rozluźnieniu przestajemy zwracać uwagę na was.

 

Początkowo łatwo było przed wami uchodzić, jak przed tymi zaspanymi żołnierzami na plaży, ale teraz cały kraj zdaje się być postawiony w stan gotowości. Lustrujecie pola, buszujecie w ziemniakach, wrzucacie nas do słoików i butelek z naftą, gdzie umieramy w mało przyjemnych okolicznościach. Uczymy się być niewidoczni, ale trudna to sztuka, gdy mierzymy się z wściekłymi rolnikami, patrolami gminnymi, powiatowymi kolumnami interwencyjnymi, kołami agresywnych gospodyń wiejskich, harcerzami, zuchami, jednostkami dzieci w różnym wieku, przeszkolonymi na koloniach letnich w technikach eksterminacji, oraz hordami różnej maści wolontariuszy, którzy nie chcą płacić grzywien za niewykazanie dostatecznej inicjatywy w walce z wrogiem, czyli z nami.

 

Z czasem jest was na polach więcej niż nas. Palicie miliardy naszych biednych larwiątek, a nam pękają serca i w nosie już mamy ideologiczne konflikty. Pola zapełniają się ludźmi pryskającymi rośliny, których uwielbienie nas zgubiło, a niebo roi się od samolotów, z których nieprzerwanie leci deszcz chemikaliów. Życie staje się ucieczką, omijaniem ludzi i trzymaniem się z dala od stojących w polach tyczek.

 

Któregoś dnia, nie innego niż pozostałe, na obrzeżach lasu zbiera się drużyna. Sprawdzają listę obecności, uzupełniają dzienniczek lustracyjny, jej kierownik tłumaczy co i jak, po czym ruszają w pole, w którym mamy nieszczęście przebywać. Szybko zapędzają nas w kozi róg i już maszerują w naszą stronę, a cel jaki im przyświeca jest odwrotny od naszego. Gdy słychać już chlupot nafty, krople deszczu zaczynają nieśmiało lecieć z nieba tak niebieskiego jak to w naszym Kolorado. A potem zlatują się bure chmury, puszcza się dziki deszcz i ludzie w panice uciekają.

 

Czasy są coraz trudniejsze i choć dziś się udało, nie wiadomo co przyniesie jutro. Jeszcze więcej z nas wspomina nie tylko Kolorado, ale nawet Nebraskę, gdzie choć zaczęliście nas tępić, było to tępicielstwo w granicach zdrowego rozsądku.

 

V

 

U nas w Kolorado było życie jak w Madrycie. Byliśmy szczęśliwi tam, u podnóża gór, wcinając żółciutkie kwiatuszki psianki i trzymając się od was z daleka.

 

Ponieważ jednak psianka, choć dobra, nie mogła równać się z ziemniakami, nie dało się już wrócić do Kolorado, sądzą niektórzy z nas. Inni pytają tylko, czy musiała się równać, zastanawiając się jednocześnie, czy odpowiedzi nie poznaliśmy za późno.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania